Strona:Arthur Howden Smith - Złoto z Porto Bello.djvu/119

Ta strona została skorygowana.

Flint przechyli głowę na piersi, a w zielonkawych oczach gorzał mu blask dziwny. Piotr i ja byliśmy pospołu z nim odurzeni. Jedynie dziadek pozostał chłodny jak wpierw i przechadzał się tam i z powrotem po kobiercami zasłanej podłodze, zapatrzywszy się w jakowąś wizję przyszłości.
— Czy to ... wszystko? — wyjąkał Flint. — Do kroćset! Byłaby to najwspanialsza gratka w naszem życiu, Murrayu.
— Wszystko to do nas należy — zapewnił Murray, — ale pod pewnym warunkiem.
— Warunkiem? — powtórzył Flint. — Jakież warunki? Któż to śmie stawiać nam warunki?
Dziadek zatrzymał się tuż przed nim.
— To moje warunki, za pozwoleniem — odpowiedział.
— Ach tak! — wymamlał Flint. — Lecz jeżeli to można zabrać...
— Będzie można zabrać, ale na pewnych warunkach, jakie postawię — upierał się mój dziadek.
— Ale jeżeli waszmość wiesz, gdzie można skarb ten zabrać, to na cóż bawić się w warunki? — rozżarł się Flint. — Cóż z takiego bogactwa, z którego ledwie ociupinka nam się okroi przy podziale?
Dziadek roześmiał się urągliwie na całe gardło.
— Przypatrz się, Robercie, — zawołał na mnie — oto ten człowiek pół godziny temu nie wiedział nic o tym skarbie, o którym teraz rozprawiamy, nigdy nie myślał, nigdy nie marzył o jego zdobyciu — a teraz, skoro pozyskał możność otrzymania zeń pewnej części, dąsa się, czy przypadkiem nie dostanie za mało!
Flint znów napełnił kubek rumem. Treść rozmowy zdawała się zwiększać niesamowitą siność jego twarzy, a źrenice jego oczu zmalały mu, jak dwie główki od szpilek — nie wiem, czy od przebrania miarki w napoju, czy od silnego podniecenia. Wszakoż czuł się pewniejszy niż przedtem.
— A czemużby nie? — rozjątrzył się na drwiny mego dziadka. — Jeżeli bierzemy, to czemuż nie brać wszystkiego?

107