Strona:Arthur Howden Smith - Złoto z Porto Bello.djvu/15

Ta strona została uwierzytelniona.




ROZDZIAŁ I.
Tajemnica mego ojca.

Bawiłem właśnie w kantorze, rozmawiając z Piotrem Corlaerem, głównym naszym dostawcą futer (przybył on właśnie tego dnia rzeką z krainy Irokezów) — gdy z ulicy wpadł nasz pacholik, Darby.
— Przyjechał statek pocztowy z Bristolu, panie Robercie! — zawołał. — A przytem, paniczu, przewoźnicy powiadali, że nadjechał jakiś okręt korsarski.
Pamiętam, że roześmiałem się z tej trwogi widniejącej pospołu z radością na jego licach. Było to chłopaczysko niezdarne, prawdziwy błotołaz[1], a kupiliśmy go z ostatniego czambułu kajdaniarzy, jaki zawitał w nasze brzegi. Mówił gwarą „kierpcową“[2], która stawała się rubaszniejszą, gdy był podniecony.
— Co się tyczy statku, to ci wierzę, Darby, — odrzekłem. — Ale musisz mi pokazać korsarzy.
Piotr Corlaer, jak to miał w zwyczaju, zarechotał pogodnym, a hucznym śmiechem, a baniasty brzuch począł mu się trząść pod łowieckim kaftanem z koźlej skóry, całkiem niby jakaś potworna bryła galarety.
Ja, ja, pokaż nam te pirati — zaszydził.
Na to Darby uniósł się iście irlandzką zapalczywością, która doskonale zgadzała się z ognisto-rudą barwą jego skołtunionych włosów.

  1. Przezwisko nadawane Irlandczykom.(Obj. tłum.).
  2. Tak nazywają gwarę, jakiej używają Irlandczycy, mówiący po angielsku.(Obj. tłum.)
3