Strona:Arthur Howden Smith - Złoto z Porto Bello.djvu/156

Ta strona została skorygowana.

liśmy rusznice i przedzierając się pomiędzy drzewami, poszliśmy w głąb lądu; po tarasowatem zboczu piaszczystem dostaliśmy się na szczyt małego wzgórka, skąd poprzez prześwietlę między sosnami roztaczał się dalszy widok. Widać było i Konia morskiego — od którego boków raz wraz odbijały łodzie i dążyły ku ujściu pierwszej z dwu rzek; ponad grzbietem Wyspy Szkieletów widniały marsy Króla Jakóba.
— Dobreby tu miejsce było na warownię — zauważyłem.
Ja — rzekł Piotr. — Moszna tu nawet znaleść wodę.
I wskazał na pasmo zarośli, ciągnące się wzdłuż piaszczystego stoku wzgórka, które, jakeśmy się domyślali, musiało zawdzięczać swą zieloność źródełku, bijącemu na szczycie.
— Skorośmy już znaleśli wodę, najlepiej bęcie coś przekąsić — dorzucił.
— Lecz jakże będzie z kozłami? — zawołałem. — Przecież mieliśmy...
— Nie, — uparł się Holender, — nie bęciemy strzelać. Jeszli bęciemy strzelać, korsasze usłyszą i przyjdą tutaj. Poczekamy tu, aż oni wsziscy wyjadą na bszeg. Wtedi wrócimy do Murraya.
— Nie chcę być pozbawiony pierwszej przyjemności, jakiej zaznać możemy po tylu miesiącach — opierałem się jak dziecko.
— Uczinimy to za drugim razem — odpowiedział Piotr spokojnie. — Na prziszły raz sam Murray też pójcie z nami, ja.
— Tak, ale...
— Bąć-sze teraz rozsądny. Bob. Indianie są barankami wobec tich łotrów, ja. Wróćmy na Jakóba. Niezadługo oni wsziscy dostaną się na ląd i zaczną chlać w najlepsze. Gdy się upiją, będą chcieli nas pozabijać, ale nie będą mogli wiosłować, neen.
I o zmroku odpłynęliśmy, jak niepyszni, z powrotem do Króla Jakóba, a w uszach brzmiała nam wrzawa majtków Konia morskiego, ucztujących na wybrzeżu.





144