Z pokładu Jakóba zakrzyknęły na nas straże, gdyśmy przywiązywali łódź do drabiny na bakorcie, a gdy przeleźliśmy przez burtę na pokład, pan Marcin zaświecił nam w oczy latarnią i sypnął stekiem przekleństw, wypowiedzianych, jak zwykle, w dziecięco łagodnem brzmieniu.
— Do......, ależ ja myślałem, że to ten... Flint przyszedł szukać tu guza! — jął się usprawiedliwiać.
— Gdzie jest kapitan Murray? — zapytałem.
— W kajucie.
I tym samym łagodnym tonem mówił dalej do swych ludzi:
— Na stanowiska! Pamiętajcie o rozkazach kapitana. Od tej chwili, skoro ci dwaj są już na pokładzie, macie strzelać do każdej łodzi, która się zbliża, a potem wołać hasło!
Doszedłszy do wnijścia kajuty na rufie, zastaliśmy czarnych lokajczyków, stojących po bokach; drzwi były otwarte. Przez ciemną kiszkę korytarza, ogrodzonego dokoła drzwiami pokojów mieszkalnych, obaczyliśmy dziadka, siedzącego za stołem w kabinie kapitańskiej; z boku stała szklanka wina, a przed nim leżała rozpostarta mapa. Pod niósł głowę, gdyśmy weszli.
— Widzę, że nie udały się wam łowy — powitał nas. — Pół godziny temu meldował mi wartownik, że nie było słychać strzałów na lądzie.
Opowiedziałem mu pokrótce o naszej rozmowie z Flintem i postanowieniu, jakie powzięliśmy pod jej wrażeniem. Skinął głową z uznaniem.