— Wybacz mi asan, — podjął po chwili, — że powrócę do swego zajęcia. Mam jeszcze tyle rzeczy obmyślić.
Życzyliśmy mu dobrej nocy i odeszliśmy do pokojów sypialnych, znużeni potrosze wiosłowaniem, do którego nie byliśmy przyzwyczajeni. Gdy domykałem drzwi, dostrzegłem, że dziadek cyrklem odmierzał odległość na morzu Karaibskiem i kreślił jakieś gryzmoły na marginesie mapy.
Rankiem, zgodnie z zapowiedzią, wszyscy marynarze zabrali się do oporządzania okrętu. Najpierw trzeba go było przeważyć na sztymbork, aby odsłonić dno od strony bakortu, przeto wszystką armatę, wszystkie ruchome sprzęty i ciężkie przybory przeniesiono na sztymbork, ażeby ten bok miał przewagę ciężaru. Następnie złożono wszystkie reje, ażeby nie nurzały się w wodzie; od masztów rzucono na ląd ciężkie liny, okręcono je wokoło drzew i przeciągnięto znowu na pokład, a załoga, ciągnąc wspólnemi siłami, po parę cali lub na stopę do razu, przechyliła okręt na bok. Odpływ morza dopomógł im w pracy, osadzając stępę[1] w grząskim namule zalewu, tak iż niebawem Jakób przewrócił się jeszcze bardziej.
Gdy już się z tem uporano i postępowała w najlepsze robota, dziadek kazał Marcinowi wybrać kilkunastu marynarzy, którzy byli dobrymi strzelcami, i ściągnąć łódź na wodę.
— Dziwię się, że waszmość ważysz się zostawiać Jakóba w tem bezbronnym położeniu, — rzekłem doń, gdy łódź nasza, prując tor zatoki, mijała kadłub oniemiałego Konia morskiego. — Jeżeli zeszłej nocy zachodziło niebezpieczeństwo...
— ... to dziś przed południem niema się czego obawiać — przerwał dziadek. — Na brzegu panuje zupełny spokój, a wątpię, czy który z załogi Konia morskiego jest na tyle trzeźwy, by mógł wynieść ze składu choć rożek prochu.
— Ale do wieczora chyba się wyśpią i wytrzeźwieją — nie dawałem za wygraną.
- ↑ Belka spodnia okrętu, zwana też tramem, spodem lub z niemiecka kilem.