— Prawda, ale zarazem otrzeźwieją i z żądzy rozlewu krwi ... przynajmniej narazie. Naszem zadaniem będzie tedy zaprzątnąć Flinta jakąś czynnością, która rozproszy jego uwagę i unieszkodliwi go na czas tak długi, dopokąd nie będziemy zgoła potrzebowali liczyć się z jego fochami.
Wylądowaliśmy na południe od pierwszej rzeki, nad którą niedawno ucztowała drużyna Flinta, i weszliśmy w głąb lądu przez lesistą dolinę, mając po prawicy i lewicy wznoszące się wzgórza, a przed sobą wierch Lunety, hardo sterczący w oddali. Dzień był jasny i słoneczny, a garb górski rysował się, niby szary stożek, na tle błękitnego nieba. Wśród drzew szuścił łagodny wietrzyk; łomot morskiej kipieli dochodził do nas przytłumionem echem; leśne cienie studziły słoneczną spiekotę; szyszki sosen chrupotały i podskakiwały pod naszemi stopami. Nawet posępni, z podełba patrzący marynarze, idący w naszym orszaku, pod wrażeniem zmienionego otoczenia stali się niemal weseli, a na widok pierwszego kozła zaczęli nawoływać się i krzyczeć, jak uczniaki. Murray, pomimo podeszłego wieku, okazywał taką rześkość, jakgdyby był jednym z najmłodszych pomiędzy nami, a nie spudłował ani razu.
Za jego radą skręciliśmy na północ wzdłuż niższych boków Lunety, obeszliśmy pośrednie wzgórza — możnaby je nazwać podgórzem — przekroczyliśmy źródliska pierwszej z rzek, przecięliśmy na przełaj skrawek lasu i przebrnęliśmy drugą rzekę w miejscu, gdzie przejrzyste jej wody płyną płytkiem korytem pomiędzy dwiema żuławami, stanowiącemi wskaźnik jej kierunku. Droga ta doprowadziła nas na wschodnią połać wyspy, nieco na północ od wzgórka, który zwiedzaliśmy z Piotrem ubiegłego wieczora; gdy o tem napomknąłem, dziadek tak się zaciekawił, iż zażądał, byśmy poszli obejrzeć owo miejsce. Zabiliśmy tyle kozłów, iż wszyscy nasi ludzie zostali niemi objuczeni; Piotr zaś niósł kilka wiązek ptaków, które, jak świadczył Murray, miały być wyśmienite w smaku.
Szliśmy przez czas cały raźnym krokiem, tak, iż jeszcze na dobrą godzinę przed zachodem słońca dotarliśmy do miejsca, gdzie znajdowało się źródło. Dziadek bacznem okiem rozpatrzył się w okolicy, ocenił na domysł drzewo stan zboczy wzgórza i zawołał, że w sąsiedztwie nie było
Strona:Arthur Howden Smith - Złoto z Porto Bello.djvu/160
Ta strona została skorygowana.
148