Strona:Arthur Howden Smith - Złoto z Porto Bello.djvu/162

Ta strona została skorygowana.

— Od upustu krwi? — powtórzył Murray, nie zważając na inne jego powiedzenia. — Co, znów stara historja? No, no! Nigdy nie nabierzecie rozumu! Wielu ubito?
— Trzech, kapitanie. A i tak wielkie szczęście, że...
Flint, zataczając się, stanął koło niego.
— Daj spokój, Janie, — burknął. — Ja się już rozmówię. Czego tu chcesz, Murrayu?
Dziadek zażył tabaki, uwydatniając dobitny wstręt z tak niepospolitą zręcznością, iż nie drgnął mu ani jeden muskuł w twarzy.
— Byłem na polowaniu — odpowiedział. — Zabiłem nieco zwierzyny. Wracając do łodzi, zboczyliśmy z drogi, aby resztę dnia spędzić z tobą, Flincie.
Flint chrząknął.
— Resztę dnia!....! Nie zdaje mi się, by ci na tem zależało.
— Jestem człowiekiem o zmiennych upodobaniach — odparł dziadek. — Słyszałem od Silvera, że wczorajsza hulanka pociągnęła za sobą zwykłe następstwa.
— Trzech — potwierdził Flint. — Dwóch z nich można sobie darować... parszywe szczeniaki. Trzecim był Tobjasz Welsh, chłop na schwał, jeden z najlepszych, jakich-eśmy mieli.
— Nieźle, jak na jedną noc, — zauważył Muray.
Flint, jak się wydawało, był w usposobieniu niebardzo wojowniczem, gdyż ledwie trzymał się na nogach. Jednakowoż na ostatnią uwagę znowu się rozjendyczył.
— No, a czego waćpan się spodziewasz? Ileż to miesięcy, jak mi powiadałeś mam spędzić tutaj z tą zgrają, która nic nie potrafi, jak tylko warzyć djabelską polewkę? Iluż to ludzi, jak waćpan sądzisz, dożyje dnia odjazdu? Bodajbym pękł, ale będzie tu całkiem, jak w tej pieśni, którą tak często śpiewamy o skrzyni umrzyka!
— Boję się, że do tego dojdzie! — przyznał mu słuszność mój dziadek. — Chyba, że waćpan postarasz się temu zapobiec.
— Zapobiec?
Tu Flint zaklął z taką sprawnością, jak człek rozmiłowany w swem dziele.

150