Strona:Arthur Howden Smith - Złoto z Porto Bello.djvu/166

Ta strona została skorygowana.

a Piotr jeszcze pałaszował ostatki dzikiego gołębia. Przez otwarte okna dolatywał wtór pieśni, którą śpiewano na Koniu morskim, stojącym na kotwicy nieopodal w głębi zatoki:

Nóż dostał w grykę Francuz i padł trupem —
Hej — ho! hej! i butelka rumu!
Grosz zaśniedziały był ich całym łupem —
Hej — ho! hej! i butelka rumu!

— To głos Flinta — mówił dalej dziadek. — Cieszy się, że kapitan znajduje się na okręcie. Oszczędzi nam to zachodów wyprawy na ląd.
A widząc, że podniosłem brwi pytająco w górę, dodał:
— Mam zamiar wyruszyć przed świtem, gdyż wtedy zacznie się przypływ morza.
— A przedtem waszmość musisz wydać swego zakładnika — odpowiedziałem tonem najbardziej szorstkim, na jaki mię stać było.
— Nie inaczej — potwierdził dziadek. — Żal mi cię bardzo, Robercie, ale mogę ci to napewno przepowiedzieć, że przyjdzie czas, gdy z dumą będziesz wspominał utrapienia, jakie wycierpiałeś.
— Mniejsza o utrapienia, bylebym tylko żyw uszedł z rąk tych łotrów — odpowiedziałem wymijająco.
— Co do tego nie powinieneś mieć żadnych wątpliwości — rzekł dziadek z powagą. — Ja pójdę z tobą, więc będziesz mógł posłuchać zleceń, jakie na odchodnem zostawię Flintowi. Przyjacielu Piotrze, czy nie pogniewasz się, że odejdę stąd wraz z wnukiem na pół godziny, by odwiedzić pokład Konia morskiego?
Neen — odpowiedział Piotr i odskoczył od stołu. — Ja też idę.
— Nie, nie...
— Ja też idę.
— Ależ nie było mowy o dwóch zakładnikach.
— Jeszeli Bob icie, to i ja idę — uparł się Holender. — Ja.
Murray potrząsnął głową.
— Za ciebie, Piotrze, nie mogę ponosić odpowiedzialności.

154