Strona:Arthur Howden Smith - Złoto z Porto Bello.djvu/167

Ta strona została skorygowana.

— Ja odpowiadam sam za siebie — rzekł Piotr. — Pójdę na pokład Konia Morskiego albo też waszmość pójciesz za okno.
Dziadek patrzył nań przez chwilę i nagle wybuchnął śmiechem.
— Dalibóg, zdobyłbyś się na to! A potem zapewne zostałbyś zamiast mnie kapitanem. Z tobą nie można się spierać, Piotrze. Cóż na to, mój cioteczny wnuku?
— Nie chciałbym, by Piotr miał narażać dla mnie swe gardło — odpowiedziałem markotnie, gdyż w myśli brzmiały mi jeszcze słowa pieśni Flinta.
— Idę z tobą, Bob — powtórzył Holender.
— Widzicie go! — krzyknął Murray. — Daremno tu się sprzeciwiać. On zawziął się, że pójdzie z tobą. Dobrze, przynajmniej będziesz miał towarzystwo — a ja stracę towarzysza, którego obecność, pomimo jego małomówności, zawsze była mi miła. Piotr jest dobrym przyjacielem, Robercie; chciałbym, żeby i mnie darzył przyjaźnią!
Piotr powstał.
— Iciemy — ozwał się. — Ja.
Murray, wyszedłszy na pokład, kazał spuścić łódź na wodę; wsiedliśmy w milczeniu. Noc była ciepła, powietrze ledwo że zakłócone lekkim powiewem, więc przekleństwa i zwady na Koniu morskim słychać było do podziwu wyraźnie. Natomiast Jakób był cichy, jak grób; nie dochodził odeń głos najmniejszy, a światło paliło się jedynie w przedziale środkowym i w wielkiej kajucie. Koń morski był od rufy do forkasztelu rzęsiście oświetlony latarniami, lecz Murray musiał dwukrotnie zakrzyknąć, zanim otrzymał odzew z pokładu.
— Hola, łódź! — zawołał ktoś głosem ochrypłym. — Czemu, do..., nie wejdziecie na pokład?
— Kapitan Murray chce się zobaczyć z kapitanem Flintem, — odparł spokojnie dziadek.
— Słucham, słucham, panie łaskawy, — odpowiedział schrypnięty głos, drżąc lękiem. — Zaraz go przywołamy. Czy wasza miłość raczysz wnijść na pokład?
Dziadek, postawiwszy nogę na drabince, zwrócił się do Piotra.

155