Strona:Arthur Howden Smith - Złoto z Porto Bello.djvu/184

Ta strona została skorygowana.

Wkońcu wyprzedził mnie na kilkanaście piędzi. Zdybałem go dopiero u rudla, gdzie, uwiesiwszy się, spokojnie przebierał nogami w wodzie. Przed nami słychać było warkot kotwicznego kołowrotu przy wtórze jednostajnego przyśpiewu oraz dudnienia stóp ludzkich. Z łoskotem chybotały się reje, klaskały żagle, ludzie nawoływali się i swarzyli pomiędzy sobą.
— Kotwica idzie w górę, miłościwy panie! — zawołał Saunders.
Odpowiedział mu głos mojego dziadka.
— Doskonale. Jeszcze chwilę zaczekamy. Panie Marcinie, jesteś waszeć pewny, że z Konia morskiego niema do nas łodzi? Przysiągłbym, że słyszałem chlupnięcia, jakgdyby coś rzucono w wodę.
— Tak jest, tak jest, panie łaskawy — odrzekł Marcin. — Niechże mnie... jako ostatniego..., jeżeli tam choć jeden człowiek czuwa na tym... okręcie.
Podniosłem oczy ku oknom tylnej kajuty, — widocznym tak wysoko nad naszemi głowami. Zrąb Króla Jakóba wznosił się stromo nad naszem siedziskiem na rudlu, niby wanta Lunety — dotykalny, ale niedosiężony! Niewiele brakowało, a przywołałbym dziadka i zawezwał go, by wziął nas na pokład. Ale ostrzegł mnie głos rozsądku, że dziadek bezwątpienia skorzysta ze sposobności i odeśle nas z powrotem na pokład Konia morskiego, by dać namacalny dowód swej słowności. Ja zaś nie miałem ochoty stawać przed obliczem Flinta, mając na sumieniu zabicie dwóch jego ludzi.
— Co tu począć? — szepnąłem do Piotra, który powłóczył oczyma po wyniosłej rufie. — Przecież nie możemy tu pozostać. Skoro tylko okręt ruszy, zostaniemy odrzuceni precz od niego.
Ja, — przyznał mi słuszność Piotr. — Czi ty wicisz to błyszczące malowidło w gósze?
I wskazał pozłacaną płaskorzeźbę, umieszczoną poniżej okien na rufie, a przedstawiającą wschód słońca. Było to utrapieniem mego dziadka, że nie posiadał złotej farby, by i tę część swego okrętu uczynić tak nieskalanie chędogą, jak i inne. Ciągłe uderzanie fal morskich połupało i starło

172