Strona:Arthur Howden Smith - Złoto z Porto Bello.djvu/189

Ta strona została skorygowana.

— Tak, i to niezadowolenie skrupi się na tobie. Wstyd i hańba!
Zadrżał na całem ciele, z czego wniosłem, jak straszny musiał być gniew mojego dziadka.
— Panowie do tego nie dopuszczą! Panie Ormerod! niech pan powie, że nie dopuścicie do tego. Nie chcecie chyba, żeby biedny Ben Gunn miał wić się i piszczeć u słupka.
— Nie pragnę tego — przemówiłem serdecznie. — Musisz nas ukryć, Ben. Schowaj nas i wyczyść kajutę, a nikt nie będzie wiedział, że znajdujemy się na okręcie.
— No tak, ale potem? — zapytał chytrze.
— Ech, mniejsza o to, co będzie potem. Nikt wiedzieć nie będzie, że miałeś co wspólnego z naszem przybyciem na okręt; sądzę, że nawet kapitana Murraya obchodzić to nie będzie. Nie z własnej-ci woli oddał on nas Flintowi.
Jeżeli tak, to czemuż nie pójdziecie na pokład i nie pomówicie teraz z kapitanem?
— Kazałby on nas odesłać z powrotem do kapitana Flinta. Pewnobyś sobie tego nie życzył Benjaminie, by cię odesłano na stały pobyt na pokład Konia morskiego.
Ben Gunn przechylił na bok głowę.
— Nie wiem napewno — odpowiedział. — Może Flint pozwoliłby mi chodzić w odzieży marynarskiej i napuszczać sobie dziegciem włosy.
Mimo że położenie nasze nagliło do pośpiechu, jednakże pociągnęła mnie zabawność pragnień lokajczyka.
— Czy nie jesteś zadowolony ze swego losu? — zagadnąłem.
— O, wcale nie, panie Ormerod! — odpowiedział z nieoczekiwaną stanowczością. — Zważno, waszmość, udałem-ci się ja na morze, ażeby zostać korsarzem, co klnie i rąbie za czterech, aż tu mnie każą chodzić w liberji! Przez całe życie nosiłem liberję — to taką, to inną. Otóż gdyby waszmość, lub, dajmy na to, kapitan Flint, raczył przywołać do siebie Benjamina Gunna i oznajmić, że zdejmiecie mu liberję i nigdy już mu nie włożycie... i zrobicie zeń porządnego marynarza, jednego z tych, co napinają liny, wspinają się na maszty, obracają sterowe koło i szczotkują pokłady...

177