Strona:Arthur Howden Smith - Złoto z Porto Bello.djvu/19

Ta strona została uwierzytelniona.

Piotr Corlaer i ja przyłączyliśmy się do gromadki kupców, co stali koło gubernatora, zaś inni ciekawscy podkradali się jak najbliżej, ile im tylko pozwalała własna śmiałość.
— Ale, mojem zdaniem, trudno temu dać wiarę, kapitanie, — ozwał się gubernator Clinton dość łaskawie. — Piraci? W tej szerokości geograficznej? Nie byliśmy napastowani od dłuższego czasu przez takich ptaszków!
Kapitan Farraday pokiwał głową z uporem.
— Wszystko to aż nadto prawdziwe, ręczę waszej wysokości, a odkąd mamy pokój, nie byliśmy też napastowani przez francuskich flibustjerów[1]. Ale nadejdzie czas, że wybuchnie znów wojna z Francuzami, a wtedy statki kaperskie będą plondrowały cały ocean Atlantycki zarówno na północy jak i na południu. A jednocześnie proszę was, mościwy panie, byście pamiętali, że piratów nigdy u was nie braknie; a do tego są to zmyślne bestyje, bo jeżeli się przekonają, że ich rzemiosłu nie wiedzie się w jednej okolicy, natychmiast przenoszą się gdzieindziej. Pierwszą zaś wieścią o nich będzie utrata kilkunastu okrętów, oraz jakiś dość szczęśliwy marynarz, który, jak ja, zdołał się im wymknąć.
— Może masz słuszność — przystał gubernator. — Opowiedz nam coś więcej o swych przygodach. Czy widziałeś, który cię ścigał?
— Czy widziałem? Juści żem widział i to djabelnie blisko, jaśnie wielmożny panie! Nadjechał dwa dni temu z wiatrem południowo-wschodnim; odrazu po górnych żaglach poznałem w nim fregatę.
— Fregatę? — zdziwił się pan Colden. — Był aż tak wielki?

— Tak, panie mój i łaskawco! A jeżeli znam się cokolwiek na linach i żaglach, był to nie inny statek lecz ten sam Royal James, który w roku 1743 ścigał mnie przez trzy dni bez przerwy, gdym wracał do domu z Indyj zachodnich.

  1. Najemni korsarze w służbie jakiegoś państwa, zwani też kaprami; od państwa, które ich najmowało, dostawali glejt czyli patent, upoważniający ich do rozbijania, brania w niewolę i rabowania okrętów nieprzyjacielskich. (Przyp. tłum.).
7