Strona:Arthur Howden Smith - Złoto z Porto Bello.djvu/192

Ta strona została skorygowana.

— Szkoda tych ceregieli! — mruknął. — U licha! to ci kłopot nielada! Piotrze, założę się, że tobie to zawdzięczam!
Ja — rzekł Piotr i siadł sobie po staremu za stołem.
— Prawda-ć to, — przyznałem, — że gdyby nie Piotr, nie zdołalibyśmy uciec, ale winę w równym stopniu ponoszę i ja.
— Jakżeście to zmajstrowali?
Opowiedziałem mu rzecz całą, on zaś poglądał z zaciekawieniem na Piotra, który siedząc naprzeciw, z całym spokojem ducha pałaszował dary Boże.
— Powinienem był przypuszczać, że tak się stanie. Ciebie, Piotrze, nikt nie potrafi okiełznać wbrew twojej woli. Co za paskudztwo! Wszystkie me zamysły i przedsięwzięcia zostały pokrzyżowane! Piotrze, zaigrałeś sobie z losem! Pół godziny temu widziałem jasno swą drogę; teraz muszę zaczynać na nowo. A niechże mię! jaki galimatjas!
Wstał i zaczął się przechadzać po kajucie, założywszy w tył ręce i zwiesiwszy głowę na piersi. Naraz zatrzymał się tuż przede mną.
— Cóż cię to pchnęło do tak desperackiego kroku, Robercie?
Jego piwne oczki pałały przenikliwym blaskiem.
— Czy chciałeś być ze mną? Czy też szło ci o dziewczynę O‘Donnella?
Zawahałem się, bom szczerze nie chciał go obrazić.
— Tak, niepokoiłem się o nią — wyznałem nakoniec. — Ten okręt nie jest właściwem miejscem pobytu dla dziewczęcia, jakeś to waszmość sam przedtem powiedział.
— Lepszy-ć on od niejednego! — odpowiedział dziadek. Jednakowoż moja odpowiedź pono nie była mu niemiła. Przez chwil kilka wpatrywał się uważnie w moje oblicze.
— Dobrze, dobrze — ozwał się i począł znów przechadzać się po kobiercu. — Musimy to jakoś załatwić, mój chłopcze.






180