Gdy szlup już nadjechał i zatrzymał się w stronę wiatru od nas, dziadek nie okazał po sobie najmniejszej radości; nie znać w nim było podniecenia również i wtedy, gdy z owego statku spuszczono małą łódkę, przytroczoną do rufy, i kilku czarniawych drabów jęło wiosłować w naszą stronę. Zażył tabaki i zajął stanowisko za poręczą sztymborku przy załomie rufy. Piotr i ja ruszyliśmy za nim. W pobliżu nas był tylko Marcin, który nadzorował sternika. Ze zjawieniem się Murraya wszyscy ludzie, stojący na półpokładzie, odstąpili od prawej burty. Strzelnice wszystkie pozamykano ze względu na bujowisko[1], które miotało Królem Jakóbem, tak iż się zdawało, jakoby okręt miał po reje zanurzyć się w wodzie. To też — jak mniemam — oprócz czatowników, usadowionych na marsach wszystkich trzech masztów, jedynie my, którzyśmy stali na rufie, mogliśmy się przyglądać małej łódce, prześlizgującej się po wielkich, spiętrzonych górach, wodnych, które wypadały z zamglonych przestworów morza Karaibskiego, jakgdyby chciały zalać brzegi Hispanioli, jarzące się purpurowo na północy, w odległości paru mil morskich, na tle ciemnobłękitnej roztoczy.
Wśród tych bezmiarów rozhukanego żywiołu łódka wydała się maciopka niby żuczek; atoli człek, sterujący rudlem, prowadził ją z zadziwiającą zręcznością, to wdzierając się na czuby wzdętych bałwanów, które groziły jej zmiażdżeniem, to ześlizgując się po zawrotnych spadzinach, które zdawały się strącać ową nędzną łupinę aż na mętne dno oceanu... na-
- ↑ Silnie rozkołysane morze.