— Ciągle powtarzałem, że było szaleństwem z naszej strony dopuszczać takiego nikczemnika do uczestnictwa w naszem przedsięwzięciu, — odął się O‘Donnell.
— Niema potrzeby znów tego wałkować — odrzekł żywo mój dziadek. — Muszę mieć zabezpieczoną Rendezvous, a za to trzeba zapłacić Flintowi. Ponadto, może mi on być potrzebny z innych jeszcze względów. Nasze zamierzenia jeszcze nie zostały ziszczone w całej pełni. Trzeba też pono mieć to na uwadze, że dotychczas szedł on ze mną ręka w rękę, więc winienem mu nieco lojalności.
— Lojalność względem Sprawy winna wyprzedzać wszystko inne! — oświadczył O‘Donnell.
— Słusznie waszmość rzekłeś i ja tak samo twierdzę. Atoli muszę też patrzeć w przyszłość. Byłoby wbrew mej polityce zrywać z Flintem, o ile tego można uniknąć. Podobnież byłoby rzeczą sprzeczną z mym rozsądkiem wierzyć Flintowi więcej, niż się należy; w obecnym zaś wypadku nie mam wcale ochoty mu wierzyć.
— Więc cóż czynić? — zgrzytnął O‘Donnell. — Zwiększyć mu zapłatę?
— Nie, nie, bynajmniej. Mojem zdaniem, powinniśmy ukryć część skarbów, przypadającą na naszych przyjaciół, jeszcze zanim wrócimy na Rendezvous.
— Ale gdzie ją ukryć?
— Już od kilku tygodni układałem to sobie w głowie. Na południe od Porto Rico znajduje się wyspa — taki sobie spłacheć jałowej golizny — znienawidzona przez wszystkich marynarzy... z powodu smutnych wspomnień o rozbiciach i innych tarapatach. Nazywają ją Skrzynią Umrzyka.
Przypomniałem sobie ponurą, przejmującą pieśń, którą po raz pierwszy usłyszałem w gospodzie pod Głową Wielorybią, gdy szukałem O‘Donnella na prośbę jego córki. Samo brzmienie tej nazwy zapowiadało miejsce jakby stworzone na ukrywanie skarbów korsarskich.
Irlandczyk skrzywił się.
— Co? To złoto, którego zdobycie kosztowało nas tyle zachodów i niebezpieczeństw, mamy wywalić na wydmę piaskową, by pierwszy przejezdny żeglarz?...
Strona:Arthur Howden Smith - Złoto z Porto Bello.djvu/227
Ta strona została skorygowana.
215