Strona:Arthur Howden Smith - Złoto z Porto Bello.djvu/243

Ta strona została skorygowana.

sparaliżować ich zachłanność widokiem bogactwa, jakiego nigdy nie marzyli otrzymać za jednym zachodem.
Sapnięcie Piotra wzróciło uwagę na Holendra.
— Waćpan nie zgadzasz się ze mną? — zagadną! Murray uprzejmie.
Neen. Złociej zostanie złociejem. Kradnie by kraść.
— Święta prawda! — potwierdził dziadek. — Cóż więc aść sądzisz?
— Jeszeli Flint ma na to chrapkę, to nic to nie bęcie go obchocić, co mu waszmość pokaszesz. On chce otrzimać wszistko.
— Aha!
Murray spojrzał z większą uwagą na korsarzy, siedzących w łodzi, która właśnie omijała środek naszego okrętu.
— Widzę, że pospołu z kapitanem Flintem siedzi Jan Silver i ten rudy Irlandczyk, którego Flint nazywa swojem szczęściem. Hm! Może masz rację, mój przyjacielu Piotrze. Ale ja się tem bardzo nie trapię. W wielu wypadkach...
Przerwał i popadł w zamyślenie. Pułkownik O‘Donnell podchwycił jego słowa.
— Tak? tak? Jakież nowe łotrowstwa snują ci się po głowie?
Dziadek uśmiechnął się.
—Dalibóg, nie jest-ci to łotrostwo knować w dobrej sprawie... dla dobrej sprawy, która jest naszą... Nieprawdaż, panno Moiro?
Ona potrząsnęła głową.
— Nazbyt zawiłe są zamysły waszmości, bym mogła je zgłębiać, panie Murray — odpowiedziała. — Ja jestem tylko młodem dziewczęciem, które nie wie nic ponadto, iż sprawiedliwość winna nas wszędy obowiązywać.
— Mniejsza o to, co myśli Moira — wtrącił się O‘ Donnell. — Waszmość nie odpowiedziałeś na moje zapytanie.
— Prawda-ć to, chevalier. Właśnie nad tem rozmyślałem. Myśli moje nie zdołały przyoblec widomych kształtów, ale nic w tem nie będzie złego, jeżeli wyznam,

231