Strona:Arthur Howden Smith - Złoto z Porto Bello.djvu/25

Ta strona została skorygowana.

Odpowiedział mi na to spodełba radosnem spojrzeniem, ale ojciec szurnął nogą.
— Co chcesz przez to powiedzieć, Robercie? — ozwał się.
Zmieszałem się i nie wiedziałem, co powiedzieć.
— O nie, ojcze dobrodzieju. Darby szaleje za piratami. On...
Piotr Corlaer zamknął drzwi za Irlandczykiem i podszedł ku nam, poruszając się ową złodziejską zwinnością, która była jednym z najbardziej zadziwiających jego przymiotów.
Ja, on nic nie wie — przemówił.
— O czem? — zapytał ostro mój ojciec.
— O tem, co pan chce, szebym ja wieciał — odparł spokojnie Holender.
— Więc i ty wiesz, Piotrze?
Ja.
Nie mogłem dłużej powściągnąć niecierpliwości.
— Cóż to za tajemnica? — zapytałem tonem stanowczym. — Myślałem, że znam wszystkie tajemnice naszego przedsiębiorstwa; ale napewno nie myślałem, ojcze, że jako spółka handlowa mamy się wdawać z piratami!
— Nie wdajemy się — odrzekł ojciec krótko. — Jest to sprawa, na której wcale się nie rozumiesz, Robercie, ponieważ dotychczas nie było sposobności, byś mógł ją poznać.
Tu się zawahał.
— Piotrze, — podjął po chwili, — czy mamy zwierzyć się chłopakowi?
— To nie chłopak, to mężczyzna — odrzekł Piotr.
Zapałałem wdzięcznością dla Holendra, wyrażając ją uśmiechem; on jednakże na to nie zważał. Ojciec też, zda się, o mnie zapomniał, tylko przechadzał się tam i z powrotem po kantorze, włożywszy ręce w rękawy surduta i zwiesiwszy głowę w zadumaniu, a z warg wyrywały mu się urywki zdań:
— Myślałem, że umarł... Byłaby rzecz dziwna, gdyby miał znów się wychynąć... To zagadnienie, z którem nigdy nie sądziłem mieć do czynienia... Może przesadzam... nie powinniśmy do tego przywiązywać wielkiej wagi... Z pewnością to rzecz przypadkowa...

13