Świece gorzały jednomiernym, strzelistym płomieniem, nie drgając ani się chybocąc, tak iż cienie padały nieruchomemi bryłami na kobierce ścian kajuty, niby pasma ciemniejszego malowania na gładkiej tafli drewnianej. Powietrze tak było spokojne, że słyszeliśmy wrzawę ptactwa nad zatoką, mlaskanie i syk wody dokoła rudla, pluskanie się ryb, odgłos kroków warty.
Panna O’Donnell udała się do swej sypialni, ledwo przyniesiono wino, bo zarówno jej ojciec jak i Murray przestrzegali w tym względzie skrupulatnie prawideł obyczajności towarzyskiej; pułkownik O’Donnell, jak mi się zdaje, miał w tem i ten powód, iż obawiał się, by ona nie była świadkiem któregoś z jego raz wraz powtarzających się wybryków, kiedy-to on się upijał do utraty przytomności, a ja z Piotrem musieliśmy zanosić go do łóżka, jakeśmy uczynili jeszcze w ową noc pierwszą po jego przybyciu na pokład Króla Jakóba.
Dziadek, w braku innej rozrywki, postanowił wyuczyć Piotra gry w szachy; ku memu rozweseleniu — a winienem dodać, że i Murraya — Piotr, choć nowicjusz, okazał się bardzo groźnym graczem i umiał się bronić bardzo przebiegle.
— Nakoniec mat! — zawołał mój krewniak, rozpierając się w krześle; z pośród nas czterech on tylko jeden miał na sobie surdut i pludry, a mimo to potrafił zachować się spokojnie i chłodno w tej dusznej atmosferze. — Aleś mi dał łupnia, Pietrze! A niechże cię nie znam! Niechciałbym grać z tobą za jakie sześć miesięcy! Gdybyś posunął swego