— I to prawda, jużem to zaznaczył, kumie Piotrze — odrzekł dziadek.
— Swojego czasu Bob i ja potrafiliśmy płynąć w nocy od Konia morskiego do Jakóba, — ciągnął dalej Piotr, nie zważając na słowa mojego dziadka. — Mosze potrafimy tego dokonać powtórnie, ja.
— Ha! — krzyknął O‘Donnell, uderzając pięścią w stół. — W sam raz to, czego potrzeba.
Ale dziadek siedział nieporuszony.
— To rzecz możliwa do wykonania! — zawołałem. — A nikt oprócz nas nie będzie o tem wiedział.
Przedziwne, bure oczy Murraya spoczęły na mej twarzy.
— Tak, można to wykonać — potwierdził. — Ale to rzecz niebezpieczna, mój chłopcze. Noc jest cicha i można usłyszeć nawet plusk ryby.
— A ludzie Flinta pewno sprawują pilną wartę — dorzuciłem. — Ale Piotr i ja pływamy doskonale; nie będzie słychać najmniejszego szelestu.
Piotr zaczął zdmuchiwać świece.
— Ja — odezwał się. — Nie lubię-ci ja wody, kiedy na niej powstają bałwany, ale kiedy jest spokojna, to bardzo dobsze na niej się czuję.
Dziadek uśmiechnął się i rzekł:
— Byłbym obłudnikiem i głupcem, gdybym odrzucił waszą ofiarę, panowie. Na szwank jest nietylko wystawione życie nas tu obecnych, ale i życie panny Moiry.
Z piersi pułkownika O‘Donnella dobył się jęk.
— Ach, czyżem ci tego nie powiadał, Murrayu, że będziemy kiedyś zdani na łaskę pańskich rozpruwaczy i włamywaczy? A teraz sam musisz przyznać mi rację! Ciężka to sprawa... bodajbym nigdy nie był słyszał twojego nazwiska ani też nie wyjeżdżał z Hiszpanji!
Murray sam zdmuchnął ostatnią świecę.
— Dobrze, dobrze, chevalier — odpowiedział dziadek trochę cierpko, — asan wyjechałeś z Hiszpanji i znajdujesz się na pokładzie Króla Jakóba, a to właśnie, że tu się znajdujesz, jest jedyną ostoją twojego życia... nie mówiąc już nic o zobowiązaniach względem przyjaciół waćpana.
Strona:Arthur Howden Smith - Złoto z Porto Bello.djvu/259
Ta strona została skorygowana.
247