Strona:Arthur Howden Smith - Złoto z Porto Bello.djvu/260

Ta strona została skorygowana.

W tej chwili przesunęło się koło nas ogromne cielsko Piotra.
— Idę po linę! — zapiszczał.
— Linę! — głosem przerywanym przez czkawkę jął mówić O‘Donnell. — Jeżeli nie skończymy na pętlicy powroza, to pewno będziemy rzuceni w morze. Mało stoję o samego siebie. Wielu rzeczy napatrzyłem się w życiu i patrzy mi się już kres. Ale nieszczęsny był to dzień, Murrayu, kiedy mnie namówiłeś, bym wziął z sobą Moirę. Nie mogę sobie wyobrazić, co ci wlazło do głowy... młode dziewczę na okręcie korsarskim! To niegodziwość wprost nie do uwierzenia!
— Sza! — strofował go dziadek. — Uczyniłem to z jak najlepszych względów, które zostały potwierdzone wypadkami. Ale oto Piotr. Znalazłeś, Piotrze, linę?
Ja — odpowiedział Piotr i przywiązał jeden jej koniec do nogi od stołu, tak jakem ja to był uczynił w ową noc, gdyśmy tu się zakradali pokryjomu.
O‘Donnell szukał pocieszenia w nowej szklenicy gorzałki; Murray zaś pomógł Piotrowi i mnie się rozebrać i odprowadził nas do okien, wychodzących na tył okrętu.
— Pamiętajcie nie narażać się bez potrzeby — szepnął, gdy przełaziłem przez parapet. — Nadewszystko zaś starajcie się by was nie odkryto. Lepiej nic się nie dowiedzieć, niż dać się zauważyć.
Objąłem już kostkami nóg swobodnie zwisającą linę i byłem gotów ostrożnie zesunąć się do wody, gdy doszedł mnie cichy śmiech dziadka.
— Cóż takiego? — zapytałem.
— Myślałem jeno o tem, jaki to z ciebie stał się zawzięty korsarz.
Zanim zdążyłem odpowiedzieć, on już odwrócił głowę. Zsunąłem się z największą ostrożnością w ciepłą wodę, uważając, by nie słychać było pluśnięcia. W chwilę później Piotr był już koło mnie i poczęliśmy płynąć długiemi, powolnemi poruszeniami w stronę światełek, które były jedyną widoczną cechą Konia morskiego — tak nieprzenikniona była gęstwa tej bezwietrznej nocy. Nie było ani gwiazdki na niebie — a nawet samo niebo było niewidoczne.

248