Strona:Arthur Howden Smith - Złoto z Porto Bello.djvu/262

Ta strona została skorygowana.

— Czy moszesz się wydrapać, Bob?
— Zdaje mi się, że tak.
— Dobsze, ja poczekam.
Lina na szczęście była sucha — gdyby była oślizgła od wilgoci, nie potrafiłbym za nic w świecie po niej się wspinać — więc po wielu wysiłkach udało mi się dostać do buszprytu i usiąć na nim okrakiem. O innej porze możnaby stąd widzieć pokład, ale w obecnej ciemności, gęsto zalegającej świat, potrafiłem dostrzec tylko ledwo majaczącą gmatwaninę rej i lin oraz blade światełko na środku okrętu. Pogwar głosów było tu lepiej słychać, acz jeszcze niewyraźnie.
Posunąłem się w dół buszprytu, aż do samego wzniesienia dzioba okrętowego; ale jeszcze i teraz nie mogłem nic dostrzec, nawet na forkasztelu. W każdym razie było rzeczą jasną, że tutaj nie należało się obawiać żadnej straży, przeto zesunąłem się na pokład, następnie zaś na czworakach poczołgałem się W stronę gwaru rozmowy, który, jak się teraz upewniłem, pochodził ze środkowego przedziału okrętu.
Forkasztel był zawalony zapasowemi linami, beczkami z wodą i innym sprzętem żeglarskim — musiałem się strzec, by oń nie zawadzić; zostałem za to wynagrodzony, bo skoro przysunąłem się bliżej, pogwar głosów stał się wyraźniejszy i mogłem już odróżnić poszczególne słowa i całe zdania.
— ... to przebiegła sztuka ten Murray! — ozwał się głos jednego z marynarzy.
— Cokolwiekbyś nam gadał, wszakże nasi kamraci z Jakóba będą walczyć przeciwko nam, — dodał drugi.
— Pewno, że będą!
Był to niezawodnie przesłodzony głos Silvera.
— Któż nie chciałby walczyć za największy skarb, jaki kiedykolwiek wpadł w ręce śmiałych ludzi?
Wpełzałem za działko pościgowe i z poza jego lufy spojrzałem wytężonym wzrokiem na środkowy pokład. Dwie latarnie zwisały z głównej rei, a w ich żółtym blasku widać było załogę Konia morskiego, która gęstą ciżbą, ramię przy ramieniu, przycupnęła dokoła podstawy grotmasztu, gdzie na przewróconych beczułkach rumu siedział Flint, Bones, Silver i kilka innych korsarzy.

250