Strona:Arthur Howden Smith - Złoto z Porto Bello.djvu/265

Ta strona została skorygowana.

— Ten Murray to szczęśliwy chłop. Zawsze zdobęcie to, czego sobie szyczi.
— A czegóż on sobie życzy? — odsapnąłem.
— Teraz pozbęcie się Flinta i załogi Konia morskiego, ja.
— Ale on straci ich połowę skarbu, jeżeli...
— Być mosze, ale mosze też nie straci. Potem zaś pozbęcie się Jakóba.
— Duby smalone, Piotrze, — odrzekłem z oburzeniem, pomimo wielkich zabiegów, by go nie obrazić. — Przecież nie mógłby stąd wyjechać.
— O, on tego nie uczini tutaj... może nawet wcale tego nie uczyni... może djabeł przestanie mu pomagać, ja. Ale jeszeli trafi mu się sposobność, wtedy miej się na baczności, Bob. On się pozbęcie Jakóba, a mosze pozbęcie się i nas samych.
— Dobrze, czemużeśmy więc mu pomagali? — rzekłem półgłosem, przypominając sobie żart mojego dziadka przy rozstaniu ze mną.
— Oto właśnie, w czim jest on kuty na czteri nogi. On tak wszystko usządzić potrafi, sze my musimy mu pomagać, by uratować własną skórę, ja... no i tę małą ciewczynkę. Na nim i na tym Irlandcziku, co pije, jak ciurawa beczka, zgoła mi nie zaleszy. Ale ty i ta ciewczyna... to co innego.
— Czy myślisz, że on zamierza poświęcić nas wszystkich i zabrać cały skarb dla siebie?
— Nie wiem, Bob. Murray to cwany chłop. Jaki cwany — ho-ho! On ciebie lubi; też tę ciewczynę. Mosze i mnie lubi — tego nie wiem. Jest też szetelnym i wiernym sługą tego starego króla, który mieszka w Szymie. Ale jeszeli który z nas wejcie mu w drogę, to on nas pousuwa. A oto on sam!
— Czy myślisz, że on zamierza poświęcić nas wszystkich i zabrać cały skarb dla siebie?
Przed nami wyłoniła się rufa Jakóba, a w jednem z otwartych okien ukazała się kształtna, siwa głowa mego dziadka, niby spłowiały obraz w ramie, widzianej skroś mroku, zalegającego pokój.

253