Strona:Arthur Howden Smith - Złoto z Porto Bello.djvu/266

Ta strona została skorygowana.

— Nad czemś się frasuje — szepnął Piotr. — Mosze tym razem Bóg przemawia głośno do djabła i odwróci go od złych zamiarów.
W tej chwili dobiegł nas całkiem wyraźnie głos dziadka.
— Nazbyt długo zwłóczą; dalibóg, chevalier, jeżeli oni nie powrócą niebawem, to każę podnieść kotwicę i skorzystam z ostatnich fal odpływu, by podjechać do Konia morskiego i doraźnie rozstrzygnąć tę całą sprawę.
Odpowiedź O‘Donnella brzmiała tylko, jak żałośliwe echo z wnętrza kajuty.
— To brzmi tak, jak gdybyśmy mu byli na coś potrzebni — mruknąłem do Piotra, rozgarniając bez szelestu wodę.
Ja. Jesteśmy mu potrzebni. Mosze bęciemy mu potrzebni, gdy on się pozbęcie Jakóba, hę? Jeszeli djabeł go zawiecie, to mosze mu bęcie potrzeba posządnych luci, Robercie.
— Zaraz się dowiemy — odpowiedziałem i uchwyciłem się liny, która dyndała koło rudla.
— Kto tam? — odezwał się mój dziadek, — poruszywszy się nagle.
— Robert — odpowiedziałem półgłosem i zacząłem się piąć do góry.
Murray wespół z O‘Donnellem (ostatni wyrwał się na chwilę ze zwykłej swej markotności) pomogli mi przedostać przez framugę okienną; dziwne to na mnie zrobiło wrażenie, gdym zauważył niezadowolenie mojego dziadka, że zbryzgałem mu wodą jedwabny surdut.
— Nie poniosłeś jakiej rany? — zapytał skwapliwie.
— Nie, nie, — odpowiedziałem. — Pomóżcie czemprędzej Piotrowi tu się wydostać. Tamci ruszają na nas wraz z nastaniem przypływu.
Dziadek stał pomiędzy mną a oknem, tak iż mogłem na twarzy jego dostrzec lekki uśmiech zadowolenia.
— Właśnie tego się po nich spodziewałem, — zauważył. — Musimy sprawdzić warty. Niebardzo to dobrze świadczy o czujności naszych ludzi, że ani nie podejrzywali waszego odejścia i powrotu.
Piotr wtoczył się do kajuty, jak ogromna ropucha.

254