Strona:Arthur Howden Smith - Złoto z Porto Bello.djvu/276

Ta strona została skorygowana.

pannie Moirze, poruczę nawiązanie łączności pomiędzy nami i pełnomocnikami króla we Francji.
— Waszmość pono zapominasz, że nie jestem Jakobitą — odpowiedziałem kwaśno.
— Sza, będziesz ty jeszcze hardym Jakobitą jak sam książę Karol.
— Przenigdy!
Uśmiechnął się.
— Zostawimy to pannie Moirze.
— Zdaje się, sze waćpan zapominasz o Koniu morskim — wtrącił Piotr.
— Nie, Piotrze. O losie Konia morskiego zadecyduję w ciągu kilku godzin!
— I Bóg — dodał Piotr, jakgdyby nie zważając na słowa Murraya.
Dziadek roześmiał się wesoło.
— Kochany Piotrze, ludzie rozsądni cię pouczą, że Boga niema... lub jeżeli przypuścimy istnienie Boga, to mamy wszelkie podstawy przyznać większą moc nieuniknionemu Złu. Doprawdy, gdybym dał się nakłonić do składania czci jakiejś istocie nadludzkiej, wybrałbym raczej szatana. Ale zabrnęliśmy w dysputę filozoficzną, a tymczasem, jak słusznie mi przypomniałeś trzeba zwrócić uwagę na przeciwnika. Chodźmy na pokład.
Piotr nie odpowiedział nic na to i wyszliśmy na główny pokład, gdzie żeglarze krzątali się, usuwając ślady pierwszej kanonady, otrzymanej z Konia morskiego; wyrządziła ona nieco pomniejszych uszkodzeń i przyprawiła o śmierć paru ludzi. Było już dość jasno i można się było rozejrzeć wokoło — lecz była to dziwna jasność, jakiej nigdy wprzódy nie zdarzyło mi się widzieć: jakowyś gęsty, miedziany światłokrąg, w którym nie było jeszcze można dostrzec słońca. Morze było całkiem gładkie, a wiatr co pewien czas zawiewał, lawirując od południo-wschodu na południo-zachód. Wyspę Lunety mieliśmy od strony bakortu — jej zarysy były zadziwiająco wyraziste, jakgdyby wgryzły się w obrzeże stalowo-modrego morza i matowo połyskującego nieba, które je obejmowało. Koń morski, tak jak i Jakób, wydostał się już z Zatoki kapitana Kidda i mknął z wiatrem

264