Strona:Arthur Howden Smith - Złoto z Porto Bello.djvu/299

Ta strona została skorygowana.

— Wystąpił naprzód, stając w kręgu rozświetli ogniska.
Ostrzegałem was nie dawniej, jak w zeszłą noc — mówił dalej ciemnym, jak lód, głosem. — Chyba to powinno było wystarczyć... Coupeau!
Oui, m‘sieu!
— Kto tym razem wszczął burdę?
Puszkarz utkwił swój straszny wzrok w pobladłych twarzach gromady warchołów.
— Ten człowiek.
I jął kolejno wskazywać winowajców.
— On... On... On... On.
— Doskonale rzekł dziadek. — Większość nas woli spać, widząc, że rankiem napewno czeka nas żmudna praca; atoli nie chcę skwasić tych, którzy mają ochotę bawić się dziś w nocy. Owszem, wynajdę im rozrywkę. Coupeau, weź tych pięciu i tych drabów, którzy dokazywali pospołu z nimi, i czuwaj nad tem, by ich zwolennicy wymierzyli każdemu z nich po sto pięćdziesiąt batów.
Przez chwilę trwało milczenie, następnie wzbił się szmer zgrozy; jakiś człowiek począł szlochać.
— Ach, na Boga, panie kapitanie... łaskawy panie kapitanie... my nie wytrzymamy stu pięćdziesięciu batów! Żaden człek nie wytrzyma... Nie mów tego, panie łaskawy. Czołgamy się przed tobą, kapitanie... gotowiśmy umrzeć...
— Powinniście byli wcześniej o tem pomyśleć — odparł Murray niewzruszenie.
— Nie każ dawać stu pięćdziesięciu plag, kapitanie — błagał ktoś inny. — Napewno od tego umrzemy.
— Nie zdziwiłoby mnie to, gdyby tak się stało — przytwierdził dziadek, zażywając tabaki. — Weź ich, Coupeau... i zaprowadź z łaski swej tak daleko, by nie było słychać ich wrzasków.






287