— Tak jest, panie kapitanie. Dziękuję, panie kapitanie — lecz w chrapliwym i zrzędnym głosie mówiącego nie znać było wdzięczności; twarz jego zasłonięta była ciemnością.
— A niechże mię piorun spali! — rzekł Murray, odchodząc, — ale te szelmy stają się tak niesforni, jak hołota Flinta!
Na karczowisku rozległ się strzał z muszkieta, potem drugi i trzeci. U stóp wzgórza huknęła salwa — wraz też odpowiedzieli na nią nasi ludzie. Ochrypłe wrzaski zwiększyły jeszcze hałas strzelaniny.
— Nakoniec!
Głos Murraya drgał radością.
— Teraz rozbijemy tych szubrawców, jak garstkę piachu! Durnie! Nocny atak to kiepskie przedsięwzięcie, gdy się ma niekarnych ludzi.
Pobiegliśmy za stanicę, gdzie oddział posiłkowy właśnie zrywał się na nogi; Moira stojąc w drzwiach, załamywała ręce.
— Nie opuścicie mnie chyba! — zawołała na nas.
— Asindźka musisz pozostać w ukryciu — ozwał się dziadek uprzejmie. — Bylibyśmy bardzo skrępowani w ruchach, gdybyśmy musieli dbać o bezpieczeństwo jej osoby.
— Nie boję-ci się ja żelaza ani ołowiu, — rzecze ona, — tylko krwawych wspomnień, jakie wypełzają ze skrzyń kryjących skarby. Dalibóg, wolę być tu na miejscu otwartem, niż tam wewnątrz.
Dziadek zawahał się, wprost rozdrażniony jej uporczywem postanowieniem.
— Gdzie jest Gunn? — zapytał.
— Ach, on!
I śmiech Moiry zadźwięczał tak swobodnie, jakgdyby w powietrzu nie świstały śmiercionośne kule.
— On jest tam, gdzieście mnie początkowo chcieli umieścić: pod skarbami. Jemu tam dobrze.
— Niechże sobie będzie, jak chcesz, — fuknął dziadek, dając folgę swemu rozdrażnieniu, — ale waćpanna nie możesz tu zostać, a my jesteśmy zmuszeni...
Strona:Arthur Howden Smith - Złoto z Porto Bello.djvu/307
Ta strona została skorygowana.
295