Strona:Arthur Howden Smith - Złoto z Porto Bello.djvu/317

Ta strona została skorygowana.




ROZDZIAŁ XX.
W niewoli.

Z nocnej ciemności zagrzmiało wołanie:
— Hej tam, stanica!
Moira zaprzestała płaczu, ja zaś powstałem z klęczek.
— To Flint — szepnął Piotr. — Odezwij się do niego, Bob, ja.
— Co takiego? — krzyknąłem odzew.
— Czy Murray jest z wami?
— Już umarł — odpowiedziałem po chwili namysłu.
— A to ci dopiero... szczęście dla niego! Właśnie jest tu Tomasz Morphew, który radby mu odpłacić z nawiązką za wczorajszą chłostę.
Przeraźliwe wycie było wtórem tych słów.
— Nie wierzcie temu człowiekowi, kapitanie Flincie! Wszystko to łgarstwo! A tyś mi przyobiecał, że będę mógł go wychłostać.
— Mówię świętą prawdę — odezwałem się markotnie. — O wschodzie słońca możecie przysłać człowieka, by przekonał się na własne oczy.
— Aha! — zaszydził Flint! — Ale widzisz, moja Koźla Skórko, ja nie mam ochoty czekać na wzejście słońca, zachód księżyca, czy tam jeszcze na co innego. Wiemy, ilu was tam jest, i jeżeli się nie poddacie, to podłożymy żagiew pod stanicę i upieczymy was na wolnym ogniu. Ogień nie zaszkodzi złotu i srebru, ale nie miło to zgorzeć żywcem.
— Będzie was to wpierw nieco kosztowało — odciąłem się.
— Nie tyle, ile wam się zdaje.

305