Strona:Arthur Howden Smith - Złoto z Porto Bello.djvu/318

Ta strona została skorygowana.

— To prawda — pisnął Piotr do mnie. — Ja, lepiej zawszyjmy z nim układ, Bob.
— Układ? — powtórzyłem.
— O cóż możemy się układać?
— O skarb na Skrzini Umszyka.
— Ależ on... — tu zwróciłem się do Moiry. — Biorąc rzecz ściśle, ów skarb należy do pani. Był on złożony na imię nieboszczyka ojca pani, a nam powierzono w zaufaniu jego tajemnicę. Czy pani się zgadza...
— Zaprawdę, cokolwiek ma się stać, lepiej gdy się pozbędziemy tego skarbu — przerwała Moira. — Cóż on przyniósł innego, jak tylko rozlew krwi i cierpienia dla wszystkich, którzy mieli z nim styczność? Jeżeli teraz możemy zapomocą niego okupić nasze życie, Robercie, będzie to jedyna zasługa, jaką na karb jego policzyć będzie można.
— Czas upływa — krzyknął Flint. — Jeżeli nie poddacie się, podkładamy łuczywa.
— Czyńcie, co chcecie, — odpowiedziałem z butnością, na jaką stać mnie było. — Jest nas tu troje i tylko my wiemy, gdzie znajduje się skarb na Skrzyni Umrzyka. Jeżeli nie przyrzeczecie nam nietykalności, będziemy się bić do upadłego i zabierzemy tajemnicę ze sobą do grobu.
Na to ozwał się szmer sprzeciwu; albowiem do głosu Flinta dołączyło się parę innych, między innemi głos Silvera.
— Nic tu nie mówiono o waszej śmierci — oświadczył Flint. — Oddajcie skarb, a rozstaniemy się po przyjacielsku.
Spojrzałem bezradnie na Piotra.
— Cóż więcej możemy uzyskać? — zapytałem. — Niedorzecznością byłoby ufać ich obietnicom.
Ja. — potwierdził Piotr. — My im nie bęciemy wieszyć. Ale my o tem wiemy, Bob, i nie damy się wsiąć na kawał. Teraz choci tylko o to, by jakimciś sposobem ocalić szycie. Potem...
Wzruszył olbrzymiemi ramionami.
— Byleśmy się wydostali z tej strasznej wyspy, to już sobie jakoś damy radę! — zawołała Moira. — Na miły Bóg, będę na klęczkach modliła się dniem i nocą, jeżeli obaczę jeszcze kiedy oblicze jakiej kobiety... nie znaczy to jednak, bym miała być niewdzięczną dla was obu, boć je-

306