Strona:Arthur Howden Smith - Złoto z Porto Bello.djvu/319

Ta strona została skorygowana.

steście dzielnymi kawalerami, którym ja, biedne dziewczę, tyle jestem winna...
Jej słowa pobudziły mnie znowu do zastanowienia, zaraz też zawołałem na Flinta:
— Panna O‘Donnell winna mieć wszelki respekt, do jakiego nawykła, przyzwoitą kwaterę w kajucie, a my dwaj mamy nad nią sprawować pieczę.
— Do licha! wrzasnął Flint.
— Czy myślisz, że założymy żeński klasztor na pokładzie Konia morskiego?
— Myślę, że ona jest młodem, osamotnionem dziewczęciem, więc niepodobieństwem, by miała mieszkać razem z piratami — odpowiedziałem.
— W naszych ustawach jest paragraf czwarty — zadrwił Flint. — Pewno słyszałeś o nim poprzednio. Przestrzega on przed braniem ze sobą niewiast.
— Słyszałeś moje warunki — odrzekłem. — Możesz je przyjąć lub odrzucić. Jeżeli obchodzić się będziecie z nami grzecznie, zyskacie ośmkroć sto tysięcy funtów. W razie przeciwnym, gotowiśmy zginąć, jako tu stoimy wszyscy troje, zanim wydamy waszeci naszą tajemnicę... a przekonasz się, ilu lat potrzeba, by przekopać całą Skrzynię Umrzyka.
— Weźmiemy was z sobą — ozwał się Flint gniewnie. — A bodaj..., nie słyszałem jeszcze nigdy ani pewno nie usłyszę tak przekornego drania. Czy upierasz się przy swojem, Koźla Skórko?
— Tak.
— Więc rzuć broń i zostań tam gdzie jesteś. Chcemy wejść, by się wam przyjrzeć.
Na majdanie warowni wszędy wokoło zalśniły skwierczące łuczywa; gdy korsarze podeszli bliżej, Piotr i ja zwaliliśmy barykadę, zbudowaną przeze mnie wpoprzek drzwi. W pochwiejnem świetle ukazały się postacie obnażone do pasa, podrapane kolcami krzaków; ordynarne twarze, okolone szpakowatym zarostem, spoglądały na nas chyłkiem, jakby przyczajone.
— Odstąpić! — ostrzegłem ich. — Nie wpuścimy tu nikogo, zanim nie nadejdzie kapitan Flint.
— Ho, jesteś ostrożny, Koźla Skórko! — roześmiał się kapitan, stojący za gromadą korsarzy. — Z drogi, kam-

307