I roześmiał się; pomimo tylu miesięcy, spędzanych na Koniu morskim, uśmiech jego był tak słoneczny, jak niegdyś w kantorze przy ul. Perłowej.
— Racz mi wybaczyć, łaskawa pani dobrodziejko, bom-ci ja sam Irlandczyk, a gdy patrzę na oczy pani, to mi się mimowoli przypominają jeziora Wicklow.
Moira klasnęła w dłonie.
— Wicklow! — zawołała. — Właśnie w Wicklow jam się urodziła, stamtąd i przódziej pochodziła moja matka.
— A, więc jakże się raduję, żem panią spotkał w tej stronie świata — odpowiedział Darby, uderzając butnie dłonią w rękojeść swego kordelasa. — Boć gdybyśmy się spotkali w Wicklow, ja byłbym sobie ot, synem zwykłego błociarza[1], a pani byłabyś wielką damą.
Śmiech Moiry zadźwięczał nutą czarownych dzwonków, jakiej nie słyszałem od czasu, gdy jej ojciec poległ na pokładzie Jakóba.
— Więc to ty jesteś tym chłopcem o srebrnym głosie! — odezwała się. — Ale jeżeli ty pochodzisz z Wicklow, mój Darby, to tak jakbyśmy byli sobie krewni.
Naraz spoważniał.
— Ale ja, która mogłabym ci być starszą kuzynką lub nawet siostrą, muszę cię zapytać, czemu jesteś korsarzem. Czy nie pochodzisz z uczciwej rodziny?
Darby zafrasował się nie mniej, jak Ben Gunn.
— I owszem, widzi panienka... Zawsze bardzo rwałem się do morza... Byłem sobie tylko zwykłym chłopcem do posyłek... Aż ci tu Długi Jan powiada...
— Darby, — przerwała ona surowo, — od jak dawna nie byłeś u spowiedzi?
On zaczął bić się końcem pochwy kordelasa po palcach bosej nogi.
— No... może miesiąc... może, jakby to powiedzieć... doprawdy, jeżeli panienka tego ode mnie wymaga...
— Pewno wiele miesięcy! — postawiła twardo sprawę.
- ↑ Przezwisko chłopów irlandzkich.