— Spuszczać liny, kamraci. Pomóżcie kapitanowi wciągnąć łódkę na pokład.
W tej chwili skręciliśmy pod wiatr i jęliśmy podjeżdżać, tak iż Flint płynął obecnie ku nam od nawietrznej strony, wiosłując powoli, długiemi, nieskwapliwemi uderzeniami, jak człek bardzo strudzony, ale całą duszą oddany dokonywaniu uciążliwego przedsięwzięcia. Teraz, gdy był już tak blisko, mogliśmy dostrzec, iż przewiązka na jego głowie pokryta była skrzepami krwi. Jego surdut i koszula podarte były na strzępy, a trzewiki i pończochy umurdzane w błocie.
Rzucono mu pęk lin, on zaś przywiązał je starannie do plichty i przodku łodzi, poczem zaczął się wspinać po szczeblach bocznej drabinki, poruszając się sztywnie, ale z nieomylną sprawnością. Gdy jego twarz pojawiła się nad parapetem burty, ludzie stojący najbliżej rozdziawili gęby i cofnęli się wstecz, następując na nogi tym, którzy stali poza nimi. Takiej twarzy nie widziałem nigdy w życiu. Uderzała w niej nietylko okropna siność cery i kłębowisko żył, nabrzmiałych czerwono pod skórą, ale i wrażenie przeżyć, przechodzących miarę zwykłego ludzkiego zrozumienia. Oczy pałały mu dzikim blaskiem. Usta zacięły się w dąs nienawiści. Na jego gładkich policzkach wyżłobione były rysy lęku, gniewu, mściwości, żądzy, nieokiełznanej ambicji, — ba, nawet i szyderstwa.
Zsunął się na pokład i bacznie spojrzał po wszystkich wokoło.
— No, jestem już tutaj! — wycharczał. — Hej, Darby, przynieś mi butelkę rumu. Co żywo chłopcze!
Darby, trzęsąc się i pobladłszy na twarzy, skoczył wypełnić zlecenie. Nikt nie odzywał się ni słowem, a Flint jął się śmiać — jakże ohydnie!
— Nie cieszycie się z powrotu swego szypra, hę? Jak się wam powodzi, Billu?
Bones ramionami przebił sobie drogę poprzez ciżbę, ale i jemu słów zabrakło, gdy stanął oko w oko z przerażającą i ohydną postacią Flinta.
Strona:Arthur Howden Smith - Złoto z Porto Bello.djvu/343
Ta strona została skorygowana.
331