Strona:Arthur Howden Smith - Złoto z Porto Bello.djvu/345

Ta strona została skorygowana.

— Ale co się stało ze skarbem, kapitanie? — zagadnął Silver.
Flint wlepił w niego oczy i wpatrywał się tak przez przeciąg dwóch pacierzy. Muszę przyznać, że Silver nieugięcie wytrzymał jego spojrzenie.
— Cóżby miało być? Jest całkiem bezpieczny — odpowiedział Flint owym przerażająco łagodnym tonem, jakim dawniej przemawiał był do Allardyce‘a. — Wszystko załadowane tak, że ani pies tego nie ruszy.
— Tak, ale gdzie? — nagabywał go Silver.
Sina, plamami okryta twarz Flinta zatrzęsła się wściekłością, jakiej niepodobna opowiedzieć słowami.
— Gdzie? — wybuchnął. — Juści, gdzie? Pytajże dalej, jeśli ochota, człowiecze! Albo szukaj go, jeżeli sobie życzysz. Idź-że sobie na wyspę. Puśćcie te liny! — krzyknął na ludzi, co satli przy powrozach, do których przywiązana była jego łódka.
— Otóż! — ciągnął dalej. — Narzędzia są na wyspie. Możesz wziąć z sobą zapas jadła i rumu. Idź na ląd, i zostań tam, czyja ochota! Szukaj skarbu, choćbyś do samego piekła miał się dokopać! Ale okręt pojedzie dalej, do pioruna!... by zdobyć więcej!
Poczekał chwilę, ale nikt z obecnych nie przyjął jego wyznania. Silver, zamyśliwszy się, wytoczył się o kuli ze ścisku, patrząc kędyś w dal oczyma, które były tak nieruchome i świecące, jak para polerowanych guzików.
— A więc dobrze — rzekł Flint. — Kierunek na południowy zachód ku południowi. Jedziemy na Skrzynię Umrzyka. Rozwinąć wszystkie żagle, a na każdym maszcie umieścić czatownika!






333