nie z prądem. Minęliśmy tylny pokład, gdzie toczyła się szczególnie zacięta utarczka. Dobijano się do drzwi kajut-kompanji, a ktoś wołał, ażeby „wytoczyć kartaczownicę i wpakować ...owi kulę w brzuch“.
Wpłynęliśmy pod rufę Konia morskiego i natknęliśmy się na dziwne widowisko.
Do rufy była stale przywiązana długa łódź dla większej wygody na wypadek, gdy należało nagle spuścić ją na morze. Ta łódź została teraz ściągnięta pod okno kajuty oficerskiej, skąd jakiś człowiek staczał ciężką skrzynię czy kufer, drugi zaś człowiek wciągał to na plichtę[1]. Człek siedzący w łodzi posłyszał szczęk naszych wioseł i rzucił na nas błyskawiczne spojrzenie, zanim przeciął trałówkę[2] i wziął się sam do wioseł. Prąd poniósł go tuż za nami, a ja dostrzegłem krwawą twarz, owiniętą strzępem starej koszuli. Czy nas poznał, tego nie wiem, bo nie dał ani znaku, tylko przygarbił się nad burtnicą i powiosłował z prądem w dół rzeki.
Atoli człowiek, stojący w oknie kajuty oficerskiej, nie był tak skłonny do milczenia; owszem, wychylił się znacznie częścią ciała, załamywał ręce i wołał ratunku:
— Panie Bones! ach, waszmość chyba nie opuścisz biednego Benjamina Gunna, który do samego końca stał wiernie przy tobie i trzymał drzwi kajuty, dopóki ich nie zaryglowałeś. Ach, ci... łotrzy właśnie w tej chwili je rozbijają. Nie odchodź i nie zostawiaj mnie w ten sposób! Oni mnie zamęczą. Oni mnie zachłoszczą na śmierć!
— Jedź z powrotem, Darby — rozkazałem. — Nie możemy opuścić biedaka.
— Ależ on stał po stronie Bonesa! — żachnął się Darby.
— Nie jego w tem wina...
Podjechaliśmy pod rufę, a ja zawołałem na kuchcika:
— Skacz w wodę, a my cię wyłowimy, Benjaminie.
— Któżeś ty? — zapytał ów z lękiem.
— To pan Ormerod — wyręczył mnie Darby.