Słońce zachadzące raziło go w oczy, to też przez ten czas gdy schodziłem z konia i pomagałem Moirze zsiąść z siodła, ojczysko moje stało oszołomine, bjąc się, czy to nie mami go jaskrawy blask słoneczny.
— Czy to naprawdę ty, Robercie? — zawołał. — Ale chyba tak... bo oto Piotr i Darby!
— Tak, ojcze! — odpowiedziałem. — I jeszcze kogoś w dom ci przywiozłem.
On uśmiechając się z rozrzewnieniem, rozwarł ramiona.
— Jest tu miejsce dla was obojga, mój chłopcze. Widzę, żeś wstąpił w moje ślady i ze swych azardów przywiozłeś sobie żonę.
— Jest to szlachcianka irlandzka, którą...
— Kimkolwiek jest, sercem ją całem witam. Ale chodźcie-no, chodźcie oboje! Zdrów... i cały... i z żoną! Robercie, ledwo temu mogę uwierzyć! Po całym roku rozłąki! Piotrze, niechże cię Bóg błogosławi! Wiedziałem, że przy tobie nie stanie mu się nic złego. Och, Darby, masz teraz więcej oleju w tej czerwonej łepecie, aniżeli wówczas, gdyś nas porzucał; a jeżeli przysłużyłeś się paniczowi, to przebaczam ci wszystko. Ależ macie wszyscy dużo do opowiadania!
Tej nocy, gdy leżałem w pokoju na piętrze, który zajmowałem od dzieciństwa, zostałem obudzony dalekim szcękiem i gwarem, który stawał się coraz głośniejszy i wyraźniejszy. Gdy doszedł do rogu ulicy, naraz coś ciężko zadźwięczało i jakiś pompatyczny głos oznajmił:
— Dwunasta godzina... noc piękna i jasna... a pan Robert Ormerod wrócił do domu z niewoli u korsarzy... Boże miej w opiece Swojej króla i sławetnych rajców Nowego Jorku!
Był to stróż nocny Diggory; słysząc jego głos, przypomniałem sobie, jak to Silver wystrychnął go na dudka w ową noc, gdy zostałem porwany, — i począłem śmiać się na całe gardło, aż Moira poruszyła się przez sen i ozwała się rozżalonym głosem:
— Źle to, Robercie, że nie chcesz spać w pierwszą noc, którą spędzamy we własnym domu!...