— Neen! — rzekł Piotr po raz trzeci. — Kto umsze, ten już nie oszyje. Mosze Bob kiedyś od nich się wydostanie. Lepiej, szeby był u Murraya, niż szeby zginął.
— Wcale rozsądnie gada — zauważył Murray. — I tobie to zalecam, Robercie.
Małe oczki Piotra łysnęły w jego stronę.
— Ja idę z Bobem — ozwał się.
— Nie, nie, — sprzeciwił się Murray skwapliwie. — Ciebie nie zapraszano, kumie Piotrze.
— Jeszli ja nie pójdę, to i Robert nie pójcie — odparł Piotr. — I pan nie pójciesz. Mosze ja cię nie zabiję, ale skoro powstanie strzelanina, nie ujciesz stąd aść cało. Ja!
Murray ważył jego słowa, poczem rzekł:
— Zatem aść uparłeś się dzielić los mego wnuka, a w przeciwnym razie zamierzasz ściągnąć niechybną śmierć na wszystkich nas tu obecnych, nie wyłączając jego i siebie?
— Ja! — odpowiedział Piotr.
— Możesz iść z nami — oświadczył dziadek. — Twoje muskuły mogą się nam przydać. Janie, zdaje mi się, że będzie potrzeba potrójnych więzów na tego brańca.
— A jakże, a jakże, panie łaskawy! — przytakiwał Silver: — Mamy sporo tęgich obrączek. Chłopcy, chybajcie-no który i przynieście te liny, które zostawiłem koło pieca. Ale to zuch ten Darby! Zawsze chętny. Dobijesz się stanowiska nielada, a jakże! A jakże mam związać tego pana, który tu pozostaje, kapitanie?
Muray spojrzał na ojca, a potem na mnie.
— Czy jużeście się pogodzili z tem, co muszę nazwać nieodpartą koniecznością? — zagadnął uprzejmie.
Ojciec z jękiem osunął się w krzesło.
— Bylebyś waćpan nie pozwolił na wyrządzenie chłopcu jakiej krzywdy! — zawołał.
— Daję na to słowo honoru — odparł dziadek z wielką powagą. — O jego wygody i bezpieczeństwo chodzi mi bardziej niż o własną moją osobę, Ormerodzie, gdyż przewiduję, że jemu to przypadną w udziale wszystkie triumfy, jakich los mi odmówił. Wprawdzie tuszę, iż sam też nieco ich zakosztuję, ale... — tu poraz pierwszy cień schmurzył mu oblicze — ... jak waćpanu wiadomo, mam już lat
Strona:Arthur Howden Smith - Złoto z Porto Bello.djvu/65
Ta strona została skorygowana.
53