Strona:Arthur Howden Smith - Złoto z Porto Bello.djvu/66

Ta strona została skorygowana.

sześdziesiąt cztery, a niestała Opatrzność (co do boskości której skłonny jestem podzielać niedowiarstwo filozofów francuskich) nie obdaruje mnie pono nazbyt długiem życiem. Zresztą nawet nie życzyłbym sobie, by miało być inaczej. Nie pociąga mnie bynajmniej zgrzybiałość wieku sędziwego.
Ojciec wpatrywał się weń z nieudawanem zakłopotaniem.
— Dziwny człek z aści, panie Murray. Obym też mógł cię zrozumieć!
— Nie potrafisz, więc na cóż się kłopotać? No, czas ucieka. Musimy odejść. Czy się poddajesz?
Ojciec pochylił głowę.
— Tak... przez wzgląd na niego... bodaj cię!... Robercie, nie stawiaj oporu. Jesteśmy w matni, z której narazie nie możemy się wyplątać, ale bądź pewny, iż uczynię wszystko, co w mej mocy, by cię wyzwolić.
Murray pchnął Silvera naprzód, dając mu rozkaz:
— Janie, dogodzisz, ile tylko można, panu Ormerodowi. Tak, przywiąż go do krzesła. Przy sposobności, w związku z ostatniem twem powiedzeniem, Ormerodzie, chcę waćpanu przypomnieć, że każdy strzał do naszego okrętu może ugodzić zarówno Roberta, jak i kogokolwiek z nas. Przyjmij ode mnie tę radę i nie mieszaj się do niczego. Za rok — a najdalej za dwa — chłopak będzie zapewne zdrów, i wyniesiony na wysokie godności, o jakich ci się nigdy nie śniło.
— Niech go odzyskam tylko takim, jakim był dotychczas... niczego więcej nie pragnę! — jęczał mój ojciec.
Murray zażył tabaki.
— Zgoła do rzeczy mówisz, mościpanie! — zauważył. — Czy masz jeszcze co do powiedzenia? Doskonale! Janie, możesz założyć knebel. Nie, nie taką szmatę. Ta jedwabna chusteczka będzie w sam raz. A teraz przejdziemy do ciebie, przyjacielu Piotrze... i do ciebie, wnuczku Robercie. Wolałbym, żeby te środki ostrożności były zbyteczne. Niech mi wolno wierzyć, że po bliższej znajomości nasze uczucia wzajemne staną się bardziej przyjazne.






54