— Nie widać nic przed nami. Do kroćset, ale-ci to noc! Ciemno jak w bani!... cieszę się, żeśmy z sobą nie wzięli zołzowatego ślepca Pew, bobyśmy musieli przez niego zmitrężyć sporo czasu. Chodź za mną, Czarny Psie. Żwawo, moi drodzy! Jeżeli taki wiatr będzie nadal...
Wydostaliśmy się na Zielony zaułek, zmierzając w stronę Rzeki Wschodniej; przeszedł mnie dreszcz radości, gdy usłyszałem śpiewny głos starego Diggorego Leigh‘a, naszego stróża okręgowego.
— Dziesiąta godzina, głucha ciemna noc, a wiatr od północno-zachodu. Wszystko w porządku!
— Juści, wszystko! — szepnął Silver, — Ciągnijcie, ciągnijcie, gamonie! Ale nie rozwierajcie gęby! Ja już z nim pogadam! — To rzekłszy, ruszył naprzód, zostawiając wóz za sobą, a żelazne okucie jego szczudła pobrzękiwało o kocie łebki bruku.
— Hejże, kamracie! — zawołał nań tonem serdecznym. — Czy tę powinność odbywasz przez całą noc?
Diggory brzęknął o ziemię drążkiem swej latarni.
— A jakże, odbywam — odrzekł tonem napuszonym. — Czemu się wałęsacie tak późno? Jesteście marynarzami, jak wnoszę.
— Oto co znaczy mądra głowa! — żachnął się Silver z nietajonym podziwem. — Ledwo dojrzałeś nas w ciemności, a już powiadasz, że marynarze. Widzę, że jesteś czujnym stróżem, kamracie. Rzezimieszki muszą się mieć z pyszna w waszem mieście — nie chciałbym być w ich skórze. Niech mnie kule biją!
W głosie Diggorego odbiła się wdzięczność za te hołdy.
— To najważniejsza, by nasi obywatele mieli pewną obronę — odpowiedział. — A jednak nie brak takich, którzy mnie oczerniają, jakobym sypiał w czasie nocnej służby.
— To szubrawcy... lizusy... nędzni donosiciele — zapewniał go Silver. — Wiem, jak asana musi to boleć! Myśmy tu pracowali od świtu, przewożąc towary i ładując je na pokład, a założę się z tobą o talara, że kapitan nawet nas za to nie poczęstuje kusztyczkiem rumu.
Latarnia znów zachrzęściła — widocznie Diggory założył z powrotem drążek na ramię.
Strona:Arthur Howden Smith - Złoto z Porto Bello.djvu/68
Ta strona została skorygowana.
56