Strona:Arthur Howden Smith - Złoto z Porto Bello.djvu/97

Ta strona została skorygowana.




ROZDZIAŁ VI.
Wielkie okręty. Ludzie wyjęci z pod prawa.

Po naganie, udzielonej Bonesowi przez mojego dziadka, zapanowała na okręcie znaczna karność, tak iż Piotr i ja byliśmy pozostawieni sami sobie; wdawał się z nami jedynie Silver, który, jak mi się zdaje, znajdywał w tem szczególną przyjemność, by dokuczać sztormanowi wylewami swojej względem nas serdeczności. Na bocianie gniazdo masztu przedniego wysłano drugiego czatownika, a wachta na pokładzie miała się wciąż na ostrożności. Jednakowoż w tym dniu nie przydarzyło się nic niepokojącego. Bryg zmierzał wytrwale ku północo-wschodowi, a morze opasywało nas bezmiarem swych nieuciszonych wód. Przez chwilę widać było w oddali bledziuchny, mglisty skrawek lądu, który niebawem znów się schował za widnokręgiem.
Dziadek przez całe popołudnie przechadzał się miarowym krokiem po pokładzie, zwiesiwszy głowę na piersi i nie odzywając się do nikogo ani słowem. Nie zważał ani na mnie ani też na żadnego z majtków, którzy do Silvera odnosili się z niewymuszoną poufałością, zato jemu, gdy przechodził koło nich, usuwali się czemprędzej z drogi, kiwali głowami i skubali sobie czuprynę. Z nadejściem nocy czuwał nad tem, by na głównym maszcie wywieszono dwie latarnie: czerwoną i zieloną, jedną ponad drugą; ledwo że tknął pysznej wieczerzy, którą ugotował Silver, a Darby przyniósł nam do kajuty. Nawet i podczas jedzenia nie miał ochoty gawędzić, co jak czytałem z jego twarzy, było sprzeczne ze zwykłem jego usposobieniem.

85