Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/013

Ta strona została uwierzytelniona.

wielki, gorejący słup płomieni, niby krwawa pochodnia na czarnem tle nieba, a za tym, gdzieś na północ, może koło Ayton, drgał drugi, mniejszy i nie tak złowrogi.
Za chwilę matka wyniosła dwa pledy, gdyż noc była niezwykle zimna, i zostaliśmy tak aż do rana, zrzadka tylko zamieniając po kilka słów, trwożnym, przyciszonym szeptem.
Droga tymczasem zaroiła się ludźmi, i wkrótce czerniło się ich więcej, niż tych, co przez cały dzień poprzedni mogli iść tędy i jechać. I ciągle prawie dostrzegałem jakąś twarz znajomą, byli to przeważnie okoliczni nasi dzierżawcy, którzy przedtem jeszcze zaciągnęli się w ochotnicze pułki w Berwick, a teraz pędzili, co koń wyskoczy, by stawić się do apelu, bo sygnał przecież oznaczał wołanie ojczyzny.
Niektórzy nie skąpili widać przed odjazdem strzemiennego, bo jechali butnie, z okrutną fantazyą.
Nie zapomnę nigdy jednego, który przemknął tuż koło nas, na wielkim białym koniu, zapamiętale wywijając ogromną zardziewiałą szablą, lśniącą w świetle księżyca, niby zielono-niebieska, krwawemi plamami, poznaczona smuga.
A wszyscy wołali, mijając, że sygnał z North Berwick Law cały gorzeje i że alarm rozpoczął się prawdopodobnie od strony edymburskiego Zamku.
Potem śmignęła nieliczna garstka jeźdźców w przeciwnym kierunku, byli to kuryerzy, wysłani