Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/014

Ta strona została uwierzytelniona.

do stolicy Szkocyi, wśród nich dojrzałem spokojną twarz syna pewnego szlachcica, za nim jechał master Playton, podszeryf i jeszcze kilku innych w podobnej godności.
Pomiędzy tymi „innymi” wyróżniał się przystojny, tęgi mężczyzna, siedzący na pięknym, dereszowatym rumaku. Przejeżdżał tuż koło muru i zatrzymał się przed naszą furtką, pytając o dokładną drogę.
— Jestem najmocniej przekonany, że to fałszywy alarm — odezwał się nagle pełnym przekonania tonem. — Spokojnie mogłem zostać w domu, ale kiedym już ruszył, nie widzę nic lepszego, jak spożycie śniadania przy pułku.
Spiął ostrogami konia i wkrótce zniknął wśród zielonych, falujących wzgórzy.
— Znam tego człowieka — szepnął student, ruchem głowy wskazując oddalającego się jeźdźca, — to pewien prawnik z Edymburga, układa wspaniałe wiersze. Nazywa się Wattie Scott.
Wprawdzie żaden z nas nie słyszał wtedy jeszcze o takim poecie, niewiele jednak dni minęło kiedy imię jego stało się rozgłośne w całej Szkocyi.
I nieraz potem wspominaliśmy pięknego jeźdźca, który pytał nas o drogę podczas tej straszliwej nocy.
Nad rankiem przecież ochłonęliśmy trochę na duchu.
Było pochmurno, łąki i pola przesnuła mgła szara i gęsta, czyniło się dojmujące zimno.
Matka wróciła do domu, chcąc zagrzać nam