postanowiłem uciec co rychlej ze szkoły i wrócić do matki, do ukochanego domu.
Ale nigdy nie miałem szczęścia, bo trzebaż trafu, że — w ostatniej chwili, — dostąpiłem zaszczytu ściągnięcia na siebie pochwal i uznania wszystkich, całego personelu kollegium, począwszy od dyrektora, a skończywszy na najostatniejszym uczniu, — co oczywiście zmieniło do gruntu warunki i życie w szkole uczyniło bardzo pożądanem i przyjemnem.
A wszystko z powodu wypadku, jakiemu uległem, wywróciwszy — najzupełniej niechcący — koziołka przez okno drugiego piętra do ogrodu.
Oto jak rzecz się miała.
Pewnego wieczora, Ned Barton, starszy kolega i kat całej szkoły, wybił mię tak mocno i obdarzył takiem mnóstwem potężnych kułaków, iż upokorzenie owo, przydane do reszty moich zgryzot, przepełniło i tak pełen już kielich dziecinnej goryczy.
Ukryłem pod kołdrą twarz zalaną łzami i tłumiąc łkanie, przysiągłem sobie gorąco, że ranek jutrzejszy zastanie mię w West Inch’u, a conajmniej, gdzieś blizko domu.
Wprawdzie, sypialnia nasza znajdowała się na drugiem piętrze, słynąłem jednak ze zwinności i nie doznawałem zawrotu głowy na najbardziej niebotycznych drzewach.
Nigdy nie uczuwałem też najmniejszej trwogi, kiedy w West Inch’u, spuszczałem się z folwarcznego muru, po sznurze wprawdzie, i mocno nim
Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/020
Ta strona została uwierzytelniona.