Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/044

Ta strona została uwierzytelniona.

radość gdzieś odrazu znikła, znowu uczułem gorycz w ustach i zniechęcenie w duszy.
Przez długą chwilę było cicho.
— Co tam! Nie zobaczymy się już nigdy — ozwała się Edie z wesołym uśmiechem. — Ot, wjeżdżamy już między zielone pagórki, i ta droga brunatna, kręta, — wszystko zostało mi w pamięci. Jak tutaj nic się nie zmieniło! Ty nawet, Jack’u, prawie ten sam jesteś, co i dawniej. Tylko... śmiem żywić nadzieję... że postępowanie twoje ze mną ulegnie jakiej takiej zmianie?... Myślę, że nie zechcesz ustanawiać całego królestwa żab za moim nieszczęsnym kołnierzem?...
Dreszcz zimny przebiegł moje ciało na samo wspomnienie tych dziecinnych figlów.
— Uczynimy wszystko, co będzie leżało w naszej mocy, byleś się czuła szczęśliwą w West Inch’u — odparłem drżącym głosem i z uwagą przyglądając się sznurkom biczyska.
— Wielka to z waszej strony dobroć, że zgadzacie się przyjąć do siebie biedną, opuszczoną przez wszystkich dziewczynę — rzekła Edie cicho.
— Ty jesteś dobra, żeś chciała przyjechać — przerwałem wzruszony. Obawiam się tylko, że wyda ci się u nas trochę smutno i nudno, a przedewszystkiem monotonnie.
— Wiedziałam o tem, Jack’u, — uspakajała mię łagodnie. — Znam przecież to ciche życie. Sąsiadów nawet niema, o ile pamiętam?
— Owszem, jest major Elliot — zaprzeczy-