Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/057

Ta strona została uwierzytelniona.

Prędko nazbierałem chrustu i urządziłem dla Edie królewskie siedzenie. Rzuciła się na ów stos brunatnych gałązek zwykłym swoim, niedbałym trochę, ruchem, i z twarzą pełną uśmiechów, bo namiętnie lubiła ciepło, słońce i światło.
Ja zaś przysiadłem u jej stóp, w trawie. Po chwili Rob przyczołgał się także i złożył kudlatą głowę na moich kolanach.
Nad nami było tylko niebo i wielka, niezmącona cisza, a jednak i tutaj ów cień złowieszczy nie dał nam spokoju, bo nagle nad wodami zwisła groźna mara tamtego człowieka, tego, który imię swe wypisał krwawemi zgłoskami na kartach Europy, i na lądach całego prawie świata.
W oddali, na morzu pojawił się jakiś statek.
Zdaje się, że był to stary okręt handlowy o zwykłym, spokojnym wyglądzie, prawdopodobnie dążący do Leith.
Dostrzegaliśmy wyraźnie pokład, duże, czworoboczne reje, — wszystkie żagle były rozwinięte.
Minęła krótka chwila i z przeciwnej strony, od północo-wschodu ukazały się nagle dwie wielkie krypy, robiące wrażenie pospolitych, kupieckich statków, każda z ogromnym masztem i dużym, czworokątnym żaglem ciemnej, brunatnej barwy.
Z przyjemnością patrzyliśmy na owe trzy okręty, sunące wyciągniętym sznurem, i żwawo prujące fale, wśród których przejście ich znaczyła srebrno-biała smuga.
Wtem z jednego z owych kupieckich statków