Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/058

Ta strona została uwierzytelniona.

buchnął krwisty płomień, a zaraz potem kłąb czarnego dymu.
Z drugiego również wypełzł wężyk ognia.
Okręt handlowy odpowiedział przeciągłem trzeszczeniem, niby żałosnym jękiem.
I w mgnieniu oka piekło przesłoniło jasne niebo, i na cichych niedawno wodach, rozpasała się nienawiść: okrucieństwo i wszelkie, krwi spragnione namiętności.
Zerwaliśmy się, zanim dobiegł nas jeszcze pierwszy grzmot wystrzałów i Edie, cała drżąca, oparła się o moje ramię.
— Oni się biją, Jack’u! — krzyknęła z przestrachem. — Kto są ci ludzie? Kto to?!
Bicie mego serca wtórowało hukom armat, i dysząc ciężko, prędkim, urywanym głosem, jąłem szeptać:
— Są to dwaj korsarze francuscy, dwa sprawne dwumasztowce, — chasse-marée — nazywają je tam, na południu. A ten, to któryś z naszych okrętów handlowych, — i — jak prawda żeśmy śmiertelni, — tak ulegnie tym zbójom z pewnością. Major opowiadał mi kiedyś, że statki ich zaopatrzone są zawsze w doskonałą artyleryę i tęgo obsadzone w ludzi. Ach! czemuż nasi nie cofają się za wały, broniące ujścia Tweed’y?!...
Bo napadnięty okręt nie myślał zwijać żagli.
Przeciwnie, kołysał się dumnie na falach, potem coś ciemnego poruszyło się u szczytu masztu i po chwili zwisła nasza narodowa flaga i jęła trzepotać się w słońcu.