postanowienie moje było z tych, co są twarde, jak ostrze krzemienia.
Pocałunkami zmusiłem ją do zajęcia poprzedniego miejsca, i uciekłem do swego pokoju, z niezłomnem postanowieniem natychmiastowego spełnienia swych planów.
Czyniło się już ciemno, a czekał mię przecież porządny szmat drogi.
Zebrałem też pośpiesznie niewielki węzelek i gorączkowo ruszyłem ku wyjściu. Lecz w chwili, kiedy zamierzałem wymknąć się bocznemi drzwiami, ktoś delikatnie dotknął mojej ręki.
Obejrzałem się, — tuż przy mnie stała Edie, cała różowa od krwistych łun zachodu.
— Dzieciaku, — odezwała się z dziwnym uśmiechem, — dzieciaku, — nie jedziesz chyba naprawdę?
— Nie jadę? Przekonasz się najlepiej!
— Ależ ojciec twój nie życzy sobie tego, matka również?!
— Wiem dobrze.
— Więc po co?
— Powinnaś to wiedzieć.
— Dlaczego, pytam raz jeszcze?
— Ty sama kazałaś mi odjechać.
— Nic a nic nie zależy mi na tem, czy słyszysz, co mówię, — Jack’u!? — nalegała coraz ’błagalniej i ciszej.
— A jednak powiedziałaś to niedawno. Powiedziałaś, że ludzie, zagrzebani w wioskach, stworzeni są po to, żeby w gnuśnym spokoju pędzić
Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/063
Ta strona została uwierzytelniona.