I tak żyliśmy z dnia na dzień, ona — w obłokach, ja, niestety, na ziemi, i gdyby zerwanie nie zaszło w ten sposób, byłoby jednak nastąpiło prędzej, czy później, ale nieochybnie i z pewnością.
Było to po Bożem Narodzeniu, ale tegoroczna zima mijała niezwykle łagodnie.
Tak właśnie było zimno, ile trzeba, by módz bez obawy przechadzać się po zmarzłych torfowiskach.
Śliczny, pogodny ranek rozpostarł się nad ziemią i zachwycona Edie wybiegła przed śniadaniem na króciutki spacer. Wróciła z policzkami zarumienionymi z ożywienia.
— Czy syn doktora, twój przyjaciel, Jack’u, wrócił? — spytała mię na wstępie.
— Nie wiem. Słyszałem tylko, że go się spodziewają.
— Ach, więc to pewnie jego spotkałam na zboczu.
— Spotkałaś Jim’a Horscroffa?
— To on był z pewnością. Chłopak, jak dąb wysmukły, barczysty — prawdziwy bohater z bajki — włosy ma ciemne, kręcone, nos prosty, zgrabny i ładne, szare oczy — trzepała jednym tchem Edie. — Co za posągowe ramiona! A jaki wzrost wspaniały! Ty, Jack’u, nie sięgasz mu chyba nawet do krawata? — zwróciła się do mnie, lekko pogardliwym tonem.
— Dostaję mu prawie do ucha! — przerwałem oburzony. — Czy tylko mówisz o Jim’ie? —
Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/068
Ta strona została uwierzytelniona.