miał ten nieszczęśnik pacyentów, jeśli zawód swój rozpoczyna od łamania ludziom kości!
Edie, słuchając tego, raz po raz wybuchała takim serdecznym, zaraźliwym śmiechem, że wkońcu zacząłem śmiać się również i pragnąłem zbagatelizować wszystko, choć w gruncie rzeczy wiadomości owe przejęły mię i zmartwiły do głębi.
W dwa dni może później, wypadło mi udać się do Corriemuir. Szedłem na przełaj, przez pastwiska dla owiec i nagle ujrzałem Jim’a, zbliżającego się w moją stronę wielkimi krokami.
Wyglądał jakby inny zupełnie mężczyzna, ani trochę niepodobny do tego, który był u nas tak niedawno, wesoły, starannie ubrany i pełen dowcipów i żartów.
Nie miał kołnierzyka, ani też krawata, kamizelka zwisała mu niedbale, niezapięta, włosy były potargane, twarz zmieniona, chwiejny krok i cała postać zdradzały noc przepędzoną na piciu.
W ręku trzymał jesionową laskę i z jakąś bezmyślną zaciętością ścinał napotkane po obu stronach ścieżyny, janowce, a połamane łodygi gęsto znaczyły ślad przejścia.
— Jak się masz? — szepnąłem serdecznie, z przyciskiem.
Ale rzucił mi tylko jedno z tych spojrzeń, które widywałem czasem w jego oczach w szkole, w chwilach, kiedy ogarniała go tak zwana, pasya, albo kiedy coś zawinił i nie chciał tego uznać, usiłując zuchwalstwem i pewnego rodzaju czelnością pokryć uczuwany w duchu brak słuszności.
Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/074
Ta strona została uwierzytelniona.