Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/077

Ta strona została uwierzytelniona.

najwyższe, więc porwałem prędko kij sękaty i bez namysłu puściłem się w tym kierunku.
Dzień był pogodny, ale mroźny, i ciche powietrze mącił tylko miarowy łoskot bałwanów, rozbijających się o ostre brzegi, co nawet, pamiętam, mocno mię zdziwiło, bo od kilku już dni nie było wiatrów w naszej okolicy.
Z pośpiechem wspinałem się po stromej, zygzakowato wijącej się, ścieżce i pełną piersią wchłaniałem ożywcze, czyste, poranne powietrze, gwiżdżąc przytem wesoło, aż wkońcu, zdyszany trochę, dotarłem do szczytu, gęsto porośniętego przez karłowate krzaki i janowce.
Teraz szybkiem spojrzeniem ogarnąłem przeciwległe zbocze i po chwili dojrzałem w dole Edie, a przy niej... sylwetkę Horscroft’a.
Byli nawet względnie niedaleko, tak jednak zatopieni w rozmowie, iż nie dostrzegło mię żadne.
Edie szła bardzo powoli, z lekko pochyloną głową, po ślicznej twarzy błąkał się dziwny, jej właściwy, wyraz, ten sam, który znałem tak dobrze.
Kiedy niekiedy odwracała głowę od towarzysza i rzucała jakieś krótkie słówko.
Jim postępował tuż przy niej i nie odrywał oczu od zgrabnej postaci. Widziałem nawet ciemne wypieki na śniadych policzkach, z szybkich ruchów ust i gorączkowych gestów domyślałem się treści rozmowy, jakichś słów palących...
Nagle przybliżył się więcej jeszcze, o coś pytał, o coś nalegał natarczywie. Edie z pieszczotą