Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/078

Ta strona została uwierzytelniona.

położyła mu dłoń na ramieniu. Minęła chwila, jak wiek długa dla mnie, potem Jim porwał tę rękę, pociągnął ją całą ku sobie, uniósł w górę i zaczął całować raz po raz, gorąco namiętnie...
Nie byłem w stanie wydobyć głosu z gardła, ani też uczynić najmniejszego ruchu. Stałem tak, prawie zastygły, czując, że coraz więcej blednę, z sercem ciężkiem, jak ołów, z oczyma wżerającemi się w okrutny widok.
Obejmowała go teraz za szyję i przyjmowała pocałunki z takim samym uśmiechem, jak moje.
Postawił ją wreszcie na ziemi.
Musiało to być pożegnanie, bo potem nie uszli razem może i stu kroków, co już nie ździwiło mię wcale, — tutaj mogli być dostrzeżeni z najwyższych okien West Inch’u.
Edie skinęła głową i oddalała się zwolna, on stał ciągle w tem samem miejscu i ścigał jej sylwetkę zachwyconym wzrokiem.
Zmogłem się, aż póki nie zniknęła za zakrętem drogi. Potem jąłem spuszczać się ze wzgórza, bez tchu, szalonym jakimś pędem, z chaosem piekących myśli, nie patrząc prawie przed siebie i oprzytomniałem dopiero, kiedym ujrzał przed sobą pobladłą lekko twarz Jim’a.
Usiłował się uśmiechnąć, szare oczy spotkały moje z lękliwym, niepewnym wyrazem.
— To ty, Jock’u! — szepnął zcicha. — Na nogach już, tak rano?
— Widziałem was! — wyrwało się nawpół bezwiednie z moich ust ściśniętych.