Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/081

Ta strona została uwierzytelniona.

Postępujemy z sobą uczciwie, jak prawy mężczyzna z mężczyzną?...
— Powiedziałem prawdę, jakbym wyznał ją Bogu — wyrzekłem poważnie, ze smutkiem.
Znowu zaległo milczenie. Jim nie spuszczał ze mnie oczu, oczu wyrażających teraz ból niezmierny, twarz mu drgała i mieniła się, jak człowiekowi, w którym odbywa się ciężka, wewnętrzna walka.
Minuty za minutami upływały długie, niby wieki.
— Ta kobieta drwi z nas obu, Jock’u! — rzucił wreszcie z bólem, stłumionym półszeptem. Ona drwi z nas obu, przyjacielu! — powtórzył nieprzytomnie. — Ciebie kocha w West Inch’u, mnie wśród tych śnieżnych wzgórzy, a każdy z nas tyle jej nawet nie obchodzi, co liść zeszłoroczny! Potworne serce w czarującem łonie! Podajmy sobie ręce, bośmy jeszcze dawni przyjaciele i zapomnijmy o tych piekielnych, wabnych oczach! Jest nikczemna!
Zawiele wymagał ode mnie.
Bo w głębi serca nie umiałem jej jednak przeklinać, co więcej, nie mogłem znieść spokojnie tylu pogardliwych wyrazów, o tej, którą jeszcze, ciągle i pomimo wszystko, kochałem. Nie mogłem słuchać ich nawet od najdawniejszego przyjaciela.
— Bez obelg! — szepnąłem groźnie.
— Niesprawiedliwy jesteś! — odparł z rozżaleniem. — Nazwałem ją jak na to zasługuje, bo takie właśnie imię powinno do niej przylgnąć!